First topic message reminder :Ludzie mają okropną manierę przyzwyczajania się do okoliczności. Wtapiania się w środowisko, które jeszcze nie tak dawno temu zdawało się być niemożliwym do zniesienia piekłem. Nienawiść miarowo otępieje, oddając miejsca szarej bierności. Bierności, w której poczucie obrzydzenia do własnej osoby pojawia się coraz rzadziej, z czasem zanikając całkowicie. Człowiek jest zdolny przywyknąć do wszystkiego, nawet do najpodlejszych warunków.
I jemu z czasem przestało zależeć. Patrzył niewidzącymi oczyma na przewijające się - jak na taśmie w fabryce - ciała wiedźm. Nie czuł niczego. Robił swoje, z czasem nawet uznając krzyki cierpienia za drażniące, jakby ich wina leżała wyłącznie po stronie kobiety, wobec której stosowano przemoc. Nienawidził się za to coraz rzadziej, z ulgą przyjmując otaczającą go obojętność.
***
-
Jak ty to robisz...? - westchnął z niemożliwym podziwem, oczy wlepiając w skończony obraz kobiety odwróconej tyłem.
Lynn odgarnął włosy z czoła, ręce zostawiając na głowie, nie potrafiąc się nadziwić wszelakim detalom obrazu. Kobieta jak żywa. Piękna, delikatna, subtelna jak marzenie. Ideał. Gdyby spotkał taką w rzeczywistości... Serce aż zabiło mu mocniej.
-
Chodzi ci o technikę...? - skrzywił się Amon, z trudem ukrywając dumę, napawając się zadziwieniem Lynna.
-
Nie... Czy w rzeczywistości w inkwizycji nie ostała się żadna panna, do której się nie dobrałeś? - jęknął głucho, czując, że jest na etapie zielenienia z zazdrości.
***
Po wygłoszonej przemowie dla rozpoczynającego akademię rocznika Amon z pełnym wdziękiem zeskoczył z podestu. Dałby sobie rękę uciąć, że widział łzy wzruszenia w oczach Goldenmayera siedzącego w pierwszym rzędzie. Usiadł z tuż obok z nonszalancką miną, wzrokiem odnajdując stojącego w oddali Lynna, który natychmiast kiwnął kłową w pochwalnym geście. Nie zdążył wyszczerzyć zębów do przyjaciela, gdy poczuł na swoim ramieniu łagodny uścisk.
Jeden z profesorów pomylił się w stronę Amona, mówiąc przyciszonym głosem:
- Wspaniała przemowa. Wyświadczyłeś całej akademii przysługę. Czy istnieje sposób, abym mógł ci się odwdzięczyć?
Amon już miał zaprzeczać gorąco, odgrywając dalej swoją rolę aniołka i przykładnego balsamisty, gdy jego wzrok ponownie padł na postać Lynna, wsłuchującego się już w kolejne z przemówień. Wtedy zastanowił się, mrużąc lekko oczy. Odpowiedział w zamyśleniu.
-
Dziękuję... i właściwie tak, mam drobną prośbę... - odpowiedział, zaraz przechodząc do tłumaczenia, co dokładnie chodziło mu po głowie.
***
Chodził za nią, podczas gdy rozwieszała śnieżnobiałą pościel na lnianych sznurkach w ogrodzie. Ani myślała przerwać swojego obowiązku, z niezwykłą sprawnością rozciągając pościel na rozpiętość rąk, nie zatrzymując się i znikając za powiewającymi na wietrze materiałami, nim zdążył skończyć wypowiedź.
Lynn przedzierał się przez mokre tkaniny, z największym zaangażowaniem opowiadając o delikatnych zmianach w swojej szarej codzienności. Ledwie zdążył znaleźć Lilly z koszem do połowy wypełnionym praniem, gdy ta znikła w kolejnym rzędzie, jakby robiąc mu na złość.
-
I zgodził się, wyobrażasz to sobie!? - zawołał, przechodząc pod sznurkiem, z uwagą przyglądając się pracującej dziewczynie z założonymi rękami. -
A pamiętasz, jak wyglądało to na moim balu? - zachichotał, najwyraźniej w końcu godząc się z losem i potrafiąc się śmiać z niezrozumiałej mu sytuacji. -
Ciekawe, jak radzi sobie Samantha... Jej usta zacisnęły się w wąską kreskę. Nie powstrzymała się od komentarza, lecz nie przerwała pracy:
-
Chyba nie zamierzasz płaszczyć się przed tą tępą jak stado pędzących imadeł ksantypą? Siksa zatrzymała się w rozwoju jakąś dekadę temu, jestem tego pewna - prychnęła złośliwie, nie szczędząc niczego pięknej Samanthcie.
Lynn zamierzał bronić swojej dawnej ukochanej, ale uśmieszek wpełzający na jego twarz odebrał mu do tego prawo. Poddał się, wpatrując się uważnie w twarz Lilly.
-
Nie zamierzam jej zapraszać, wciąż jest na mnie obrażona... - mruknął, niby ze zmartwieniem, lecz pogodny wyraz twarzy chłopaka znacznie psuł to wrażenie. -
Myślałem bardziej o zaproszeniu ciebie, Lil... - powiedział od niechcenia, kątem oka wypatrując reakcji dziewczyny.
Nie pomylił się, wkrótce usłyszał jej ostry wybuch śmiechu. Podniosła wiklinowy kosz z ziemi, wolną ręką ocierając kąciki oczu, w których wezbrały się łzy rozbawienia. Otworzyła usta, by mu odpowiedzieć, lecz gdy jej wzrok przeniósł się na poważną twarz Lynna, zrozumiała jedno.
-
Och. Ty nie żartujesz. Spoważniała, znikając w kolejnym rzędzie rozwieszonego prania. Umyślnie albo nie, odrzucając mokry materiał wprost na podążającego za nią Lynna.
-
Nie żartuję. To doskonały pomysł! Ty zobaczysz jak to jest, a ja będę miał z kim iść. Brzmi świetnie, prawda? Spojrzała na niego z uniesioną brwią, w żadnej z zasłyszanej historii nie słysząc o mniej romantycznym geście. Jego pomysł był na tyle absurdalny, że nawet przypadł jej do gustu. Mimo to łaskawie zatrzymała się na krok, odpowiadając z rozbawieniem:
-
Puknij się w głowę, Lynn. Nie zamierzał tak łatwo odpuścić:
-
Wszystkim się zajmę, naprawdę. Przysięgam ci, że nie będziesz żałowała. Będziesz znała Amona i Matta... - Wyraźnie tego nie przemyślał, rzucając argumentami, które zdecydowanie do nie niej nie przemawiały.
-
Lynn... Ja nawet nie potrafię tańczyć. - Zdecydowała się na wyznanie z najwyższym wstydem, jakby to miało zakończyć ten żenujący dialog.
Spojrzał na nią, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu. Fakt, to mogłoby pozostać problematyczne.
-
Idealnie. Zawrzyjmy więc pewną umowę... - uśmiechnął się niecnie.
***
Podzielił się z przyjaciółmi nowiną podczas przerwy obiadowej, na jednej z ławek na błoniach. I natychmiast tego pożałował.
-
CO!? - wykrzyknął ze zdumieniem blondyn, co Lynn przyjął ze stoickim spokojem, spodziewając się dokładnie takiej reakcji. Zdziwienie... to za mało powiedziane. Amon przeżywał najprawdziwszy szok. -
Zaprosiłeś Lilly!? Idziesz na bal z własną służką!? - zasypywał przyjaciela masą pytań, na które ten nie miał najmniejszego zamiaru odpowiadać. Powiedział raz, co w zupełności wystarczyło. Najwyraźniej wszyscy przyjęli do wiadomości.
Amon nieco ochłonął, opadając na oparcie ławki, lecz jego wyraz twarzy nie wrócił do normy. Dodał już ciszej:
-
Większym frajerstwem wyłącznie byłoby pójście ze swoją siostrą albo kuzynką... - jęknął, kręcąc z politowaniem głową. Nagle podskoczył lekko, najwyraźniej łapiąc pewną myśl. Zamrugał prędko, obracając się w stronę Matta. -
Przepraszam... Ty chyba nie idziesz z własną kuzynką, co nie...? - zapytał niepewnie, po tym, co powiedział mu Lynn, gotów już na wszystko.
***
Nie mieli najlepszych warunków. Tańczyli w wolnych chwilach do melodii nakręcanej pozytywki, zagłuszanej częściowo przez szelest ich ubrań i tupotu pozbawionych butów stóp. Gdyby tylko to było ich jedynym problemem! Nie, oni zwyczajnie... nie pasowali do siebie.
Lynn stawiał wyuczone, perfekcyjne co do cali kroki. Lilly zaś zdawała się na intuicję, wyczucie płynącej melodii, podpowiadającej jej, co powinna uczynić. W tańcu, jak i na wielu innych płaszczyznach - nie potrafili się dogadać.
Syknęła, gdy zdeptał jej stopę, natychmiast rzucając mu płomiennie, pełne złości spojrzenie.
-
Idiota! Przestąpiłeś przed wybiciem taktu! - oskarżyła go, najwyraźniej tracąc cierpliwość. -
Uczysz się tańczyć na pamięć!? - zapytała wściekle, nietrafnie chcąc go urazić, nieświadoma, że trafiła w samo sedno.
Zacisnął wargi w cienką kreskę.
-
Krok do tyłu, krok w lewo, powtarzałem ci to pięćset razy... - próbował się bronić, lecz Lilly za nic miała już jego słowa, twierdząc, że musi wracać do pracy.
Nie wiedział jeszcze, że w tańcu nieistotna jest wiedza. Z tego powodu też nie odczuwał w czynności cienia satysfakcji. Nie spodziewał się, że to on jest tym, kto posiada jakiekolwiek braki.
***
W niewinnych wyobrażeniach Lynna cały plan zabrania ze sobą Lillianne wydawał mu się znacznie prostszy. Problemy nastręczały się z czasem, nie wspominając już nawet o nauce tańca, która była ponad ich siły. Młody Cavendish nie znał się na wyborze odpowiedniej sukni. W żadnym stopniu. Ubierał to, co mu polecono. Dlatego też, powierzył to ważne zadanie odpowiedniej osobie.
Osobie, która zareagowała zupełnie inaczej, niż Lynn się tego spodziewał. Doprawdy, na co on liczył...?
Alcester wyglądał tak groźnie, że Lynn odruchowo zasłonił własnym ciałem Lillianne. W pracowni rozległ się podniesiony, twardy głos:
- ŻE CO PLANUJECIE ZROBIĆ!? - wydyszał, ciemniejąc wyraźnie na twarzy.
-
Zaprosiłem Lilly. Pójdziemy razem na... Nie dał mu skończyć.
- SŁYSZAŁEM ZA PIERWSZYM RAZEM, CHŁOPCZE - mówił dalej przez zaciśnięte zęby, aż stojąca przed nim para mogłaby zastanowić się, jak to jest w ogóle możliwe. Mogliby, gdyby tylko nie sparaliżował ich strach, a ich myśli nie zostały pochłonięte przez chęć ucieczki. - Jestem ślepy, nie głuchy! - dodał jeszcze, wpadając w szał.
Starszy mężczyzna zamknął oczy, najwyraźniej próbując uspokoić oddech. Kosztowało go to wiele wysiłku. Zebrał się w sobie i twardym, konkretnym głosem przemówił:
- Nigdzie razem nie pójdziecie. Miejsce Lillianne jest tutaj. A tobie nie wypada pokazywać się w takich okolicznościach... z własną służącą. - Ostatnie ze słów ledwie przecisnęły mu się przez gardło. Nie spodziewał się tak debilnego aktu ze strony swojego podopiecznego, dlatego też był podwójnie zdenerwowany, jako że musiał tłumaczyć mu tak oczywiste fakty. - Wybijcie to sobie z głowy - zakończył wywód.
Nie stracili zapału. Lynn otwierał już usta, by się przeciwstawić, gdy stojąca obok dziewczyna wychyliła się przez jego ramię, nieco piskliwie broniąc swoich racji.
-
Nikt się nie dowie! Nie przyniosę paniczowi wstydu! Mogłaby zarzekać się na największe świętości, jednak Alcester pozostawał niewzruszony. Nie miał zamiaru z nią dyskutować. Zignorował jej dziecinne argumenty, jak i całą jej osobę, wzrok przenosząc na młodego Cavendisha.
- Wyjdź, Lillianne, muszę pogadać z paniczem na osobności - rozkazał niskim głosem, odwracając się i tym samym dając jej znać, że nie ma zamiaru kontynuować w jej obecności.
Służąca zacisnęła wargi, najwyraźniej nie mając zamiaru ruszyć się z miejsca. Przeniosła wzrok na Lynna. Złagodniała dopiero, gdy ten kiwnął głową, zgadzając się z Alcesterem. Prychnęła pod nosem, ale bez zbędnych komentarzy opuściła pokój, znikając za dębowymi drzwiami.
Dopiero po upływie stosownej chwili starszy lokaj przemówił:
- Paniczu, posłuchaj mnie, raz, a uważnie... Twoja oferta nie ma racji bytu. Nie wolno ci. Najwyraźniej nie masz świadomości, ile możesz stracić w oczach innych.
Wiedział. Znał konsekwencje. I nijak to wszystko do niego docierało. Nie zamierzał kontrargumentować. Uparcie pozostawał przy swoim.
-
To moja decyzja. Decyzja, która już zapadła. - Twój ojciec wyrzuci mnie na bruk, gdy się dowie... - Alcester spróbował uderzyć z innej strony.
-
Spraw więc, by się nie dowiedział - usłyszał w odpowiedzi, dostrzegając rozbrajający uśmiech Lynna.
- Paniczu... Proszę cię, przemyśl swój idiotyczny pomysł jeszcze raz. Skąd... Co cię napadło, by postąpić tak nierozważnie? - Z trudem zbierał słowa, starając się pojąć tok myślenia kapryśnego młodzieńca.
-
Wiesz dlaczego. Chciałem sprawić jej przyjemność po... - Shhh - uciszył go, nie pozwalając kontynuować. Dłoń uniósł w ostrzegawczym geście, zabraniającym Lynnowi dodać chociażby słowa.
Alcester zdążył poznać się na Lilly dużo lepiej niż uczynił to Lynn. Zwrócił głowę w kierunku uchylonych drzwi, odzywając się warkliwie:
- Następnym razem zachowaj choć minimum pozorów i zamknij za sobą drzwi, durna dziewczyno. Możesz już przestać podsłuchiwać.
Panicz odwrócił się w niemałym zdziwieniu, ciemniejąc wyraźnie na twarzy. Służąca bez wstydu pojawiła się u progu uchylonych drzwi. Na jej twarzy nie widniał chociażby cień skruchy za popełniony czyn. Mało tego, z pełną bezczelnością sparowała:
-
Następnym razem zaproście mnie do rozmowy, skoro raczycie już temat mojej skromnej osoby.Skrzyżowała ręce na piersi, prostując się dumnie, z zacięciem, które wybiło Alcestera z rytmu. Kontynuowała, korzystając z okazji, gdy lokaj dopiero zbierał słowa:
-
Chcę iść. I nie od ciebie zależy decyzja, czy to zrobię. Lokaj w odpowiedzi przytknął dłoń do czoła. Westchnął, czując, że dziś nie wygra.
- Nie chcę o tym słyszeć. Wybijcie sobie ten pomysł z głów, bo inaczej gorzko tego pożałujecie.
Tymi słowami pożegnał ich i zostawił w pracowni samych, mrucząc pod nosem coś bliskiemu „co się dzieje z tym światem...”.
***
Obudziła go przed świtem. Przecież obiecał - mieli trenować. Niechętnie zwlókł się z łóżka, a ona dała mu łaskawie kilka minut na zrealizowanie porannej rutyny. Tańczyli porankami, w chwili po obiedzie, na minuty przed snem. Denerwując się na siebie, ale też ciesząc z drobnych postępów, jakie wkrótce zaczęły się pojawiać.
***
Alcester nigdy nie odpuścił, w każdym dniu zdradzając swoje niezadowolenie bezmyślnością młodej pary. Na groźbach się skończyło, nie mógł przecież utrzymać ich w domostwie siłą. A z dwojga złego, wolał, by Lillianne nie przyniosła Lynnowi więcej wstydu, niż było to konieczne. Nie miał wątpliwości, że cały wieczór zakończy się porażką, a on sam po przeżyciu tego postarzeje się o kolejne 20 lat.
Chcąc, nie chcąc, pojechał z Lillianne do krawcowej, aby złożyć zamówienie na sukienkę, którą dziewczyna założy tylko raz w życiu.
***
Nastał dzień balu. Alcester nosił minę głoszącą jawnie: „żałuję, że kiedykolwiek dałem się w to wmieszać”. Mimo to, dzielnie realizował powierzone mu zadania, choć jego blady wyraz twarzy zdradzał, jak bardzo przejął się całym wydarzeniem. Stresował się razem z Lynnem, na bieżąco zdając mu relacje z wykonanych poleceń:
- Powóz już czeka. Aby zrobić porządek z włosami Lillianne musiałem sprowadzić osobę z zewnątrz. Nikt od nas nie może się dowiedzieć - urwał, zastanawiając się na głos. - Chociaż to niewykonalne, wiem. Wyjdziecie wejściem dla służby - wypowiedział praktycznie na jednym tchu, prędkim krokiem ruszając, aby pogonić Lilly. Lynn wyciągał za nim nogi. - Ta durna dziewucha powinna być już gotowa dobry kwadrans temu... - dodał, usta zaciskając w wąską kreskę.
Zatrzymali się przed jednym z pokojów sypialnych, w których goszczona była dalsza rodzina lub przejezdni. Od niepamiętnych lat przez szparę między drzwiami a podłogą, paliło się światło u drzwi do wspomnianego pomieszczenia. Jednego dnia złamali tyle zasad, że wyrobili spokojnie roczną normę.
Lynn nosił już dłoń, aby otworzyć drzwi, lecz w porę został powstrzymany przez starszego lokaja. Mężczyzna położył dłoń na ramieniu panicza, przybierając poważny wyraz twarzy.
- Mam tylko jedną prośbę - zaczął, świadom, że wszystkie jego groźby i żądania spełzły dotychczas na niczym. - Nie rób jej nadziei. To nie ma prawa się dobrze skończyć. Zabawisz się raz, prędko wrócisz do normalności. A jej pozostaną wyłącznie wspomnienia. Żałuję, że nie potrafiłeś tego dostrzec, paniczu. Nie powinieneś. I nie wierzę, że zrobiłeś to wyłącznie dla niej. Pozostało mi tylko żywić nadzieję, że będziesz potrafił zachować się jak na mężczyznę przystało.
Pod koniec wypowiedzi uderzył w podniosły ton, aż w sercu Lynna pojawił się wstyd. Kiwnął głową.
-
Myślę, że będę potrafił wziąć odpowiedzialność za swoje czyny - odpowiedział równie poważnie, lecz ton głosu Lynna pozostawał nieobecny.
Alcesterowi, po przetworzeniu słów panicza włączyła się ostrzegawcza lampka nad głową. Nim zdążył zapytać o szczegóły tego niejasnego postanowienia, Lynn otworzył już drzwi, pukając w nie od wewnętrznej strony.
- Co to miało znaczyć...? - wyjęknął tylko, mrugając oczyma w istnym szoku.
Jak duch podążył za swoim paniczem, wkraczając do wnętrza przytulnej sypialni. Za zaścielonym łóżkiem stała toaletka z ozdobnym, okrągłym lustrem, w którym odbijała się twarz siedzącej na niskim taborecie Lilly. Za plecami dziewczyny stała nieznana Lynnowi kobieta, wciąż walcząc z jej włosami.
-
Jesteśmy już spóźnieni - poinformował je Lynn, stając tuż obok. Wzrok przeniósł na swoją przyszłą partnerkę na balu.
- Sztuka wymaga czasu - fuknęła na niego kobieta, upinając włosy Lillianne w jednakowym tempie. - Niech panowie opuszczą ten pokój, będą panowie tylko zawadzać - zarządziła, wczuwając się w swoje zadanie.
W tle słyszeli pomruki Alcestera „To nie jest tego warte” i „co za szczeniackie głupoty...”, lecz wszyscy konsekwentnie go ignorowali.
Lillianne poprawiła suknię, eksponując ją Lynnowi, uśmiechając się lekko i tym samym odwracając głowę, za co została upomniana niezbyt delikatnie przez stojącą za nią służącą.
Lynn zaniemówił, ciemniejąc łagodnie na twarzy. Nie opuścił pokoju, jak zostało mu to przykazane, wpatrując się w swoją przyjaciółkę jak w obrazek.
Jej suknia była zdecydowanie skromna, lecz odsłaniała zgrabną szyję dziewczyny, wraz z wystającymi obojczykami. Podobno sama wybierała kolor. Zdecydowała się więc na kolor wiśniowy, o stonowanym odcieniu. Lynn dopiero teraz zauważył, że w butonierkę wpięte ma kwiaty goździka o identycznej barwie. Alcester pomyślał o wszystkim.
Ręce Lillianne pokryte były aż po łokcie dopasowanymi satynowymi rękawiczkami, stykając się z lekko przezroczystymi, tiulowymi rękawami, wykończonymi misterną falbanką. Nie potrafił ocenić całości, gdy materiał wzbił się wokół jej siedzenia, jednak nawet na chwilę obecną, z na wpół niespiętymi włosami efekt był powalający. Spoglądał w nią jak w obrazek, co odczytała bezbłędnie.
-
Nie powiesz nic? - zapytała niby niewinnie, lecz wyzywający uśmiech Lilly zdradzał jej pierwotne zamiary. Odwracóciła się, na ile pozwoliła jej służka za nią. -
Nie musisz. Twoja reakcja jest największym komplementem. Zawstydził się jak nastoletni chłopiec, mając ochotę wystawić język i gwałtownie zaprzeczyć.
Lilly zgrywała pewną siebie, choć w rzeczywistości nigdy nie czuła się bardziej nieswojo. Suknia zapierała jej dech w piersiach; sprawiała, że dziewczyna bała się wykonać jakikolwiek gwałtowniejszy ruch. Pantofle były niewygodne i sztywne, jednak zamierzała utrzymać je na noga, aż nie odpadną je stopy. Była zmotywowana i gotowa na wszystko.
- Skończone! - oznajmiła z zadowoleniem służąca, unosząc obie ręce do góry.
Teraz już nic nie stało im na przeszkodzie, aby ruszyć... nieprawdaż? Tak, poza stojącym w drzwiach Alcesterem, wyraźnie poruszonym zaistniałą sytuacją. W jego oczach wezbrały się łzy. Nim udali się w kierunku wyjścia dla służby, starszy lokaj porwał Lillianne na słówko, spoglądając na nią z iście ojcowską czułością. Lynn czekał na korytarzu.
Nim wyszli na zewnątrz, zapytał, przytrzymując jej drzwi:
-
Co ci powiedział? - usiłował się dowiedzieć, nie spodziewając się po Alcesterze tylu emocji.
-
Nie uwierzysz - zaśmiała się, wspominając słowa lokaja. -
Powiedział, że wyrosłam na piękną, pełną dumy kobietę. I abym za nic nie pozwoliła się skrzywdzić. Zabawne, prawda? - zmrużyła rozkosznie oczy, aż Lynna przeszedł dreszcz. -
Biedny, naiwny Alcester... Martwi się zdecydowanie nie o tę osobę, co trzeba... - westchnęła, obdarzając go nieodgadnionym uśmiechem.
***
Dużo uwagi poświęciła na niezgubienie swoich pantofli, goniąc za Lynnem, który miał czelność zostawić ją nieco z tyłu. Dopiero przed powozem zatrzymał się, niepewien co powinien uczynić. Dziś była jednak damą, więc po otworzeniu drzwi, wyciągnął ku niej dłoń, mając zamiar pomóc jej w wejściu do środka.
Lillianne dogoniła go wkrótce, lecz jej oczy zamiast na wyciągniętej ręce, skupiły się na pewnym elemencie za ciałem Lynna.
-
Poczekaj - poprosiła go, w niezbyt dobrym guście podwijając swoją suknię i wstępując w gęste zarośla kwiatów. Nie bez kozery wyciągnęła się, zrywając pomniejszy z kwiatów lilii. Jeden z pierwszych, jaki zakwitł w tym roku.
Cofnęła się, opuszczając suknię. Gwałtownym ruchem wyciągnęła goździki z butonierki Lynna, mimo że kolorystycznie były dopasowane do jej sukni. Wyrzuciła je zamaszystym ruchem w krzaki. Za nic miała zasady, co potwierdziła, z niecnym uśmiechem wsuwając na puste miejsce kwiat białej lilii.
Weszła do powozu bez jego pomocy, zostawiając go w tyle w zupełnym osłupieniu. Stojąc na chłodnym, wieczornym powietrzu, powoli pojmował, że już dawno przestała być dla niego wyłącznie przyjaciółką.
***
Sala balowa, Inkwizycja. Rok 1840.