|
|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Pokój Matthewa/ Park Nie Paź 28, 2018 11:59 pm | |
| Potrójna lokacja. Wow.
Pierwsze trzy posty są z perspektywy Matta i Amona osobno. Reszta sesji normalnie.
Ostatnio zmieniony przez Matthew dnia Pon Paź 29, 2018 12:10 am, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Pon Paź 29, 2018 12:06 am | |
| Pytania zdały się na nic - nikt nie wiedział, co stało się z Mattem. Nie był jeszcze na tyle zaniepokojony, by pytać jego nauczycieli, ale po drugiej wizycie pod jego pokojem, po której pocałował klamkę, jego desperacja weszła na wyższy poziom. Szczerze, miał wyrzuty sumienia. Obrażenia nie wyglądały tragicznie, lecz kto wiedział, co więcej mogło się stać po ich rozstaniu? Mógł tylko zgadywać. Nawet nie przeszło mu przez głowę, by zapytać Lynna o nieobecność rudzielca, choć ten nie znał szczegółów ich ostatniego spotkania. Nawet poświęcając się pracy, nie myślał o niczym innym, równocześnie nie chcąc wywoływać wokół siebie zamieszania. Nikt nie powinien sądzić, że mu zależało, o nie. Po dość wyczerpującym, całodziennym dyżurze, ledwie odłożył rzeczy, zdjął marynarkę z kamizelką i popędził na przeciwległe skrzydło sypialne, spróbować po raz ostatni. Serce zamarło mu, gdy ujrzał smugę światła w szparze pomiędzy drzwiami a podłogą. Czyli jednak...? Zapukał od razu, przybliżając się znacznie do drzwi, chcąc rozszyfrować, co dzieje się za nimi. *** Lekarz z kliniki na całe szczęście łyknął ich bajeczkę z napadem, aczkolwiek ku jego niezadowoleniu wypisał mu przymusowe zwolnienie. Nie cieszył się wcale, a wcale - egzaminy zbliżają się dużymi krokami, a on ma siedzieć na tyłku? Już to widział. Także perspektywa pytań od Goldenmayera i rodziców mu się nie uśmiechała. Ech, no ale cóż, nie miał wyboru do tego. Załatwił jeszcze kilka spraw w Inkwizycji, oraz u znajomych (a ściślej u jednego - Lynna), tylko z Amonem nie miał zamiaru się żegnać, nie chciał go w tym momencie widzieć, a zresztą i tak był warty dla niego naprawdę niewiele, skoro tak po prostu go sobie zostawił. Bolało go to do żywego. O dziwo jego matka panikowała tylko jeden dzień i nie mdlała ani razu, najwyraźniej wypiła wcześniej dużo melisy, a i reszta rodziny nie męczyła go o to dłużej niż było to potrzebne. Długo musiał się natłumaczyć co i jak do tego doszło, ale ostatecznie prócz ojca, który obiecał mu, że “tych bandytów spotka jeszcze sprawiedliwość”, o ile oczywiście wypadnie dobrze na egzaminach. Przy okazji, chyba jeszcze nie widział, żeby jego ojciec był tak nim zaniepokojony, dawno ich chyba już nie odwiedzał… Reszta dni upłynęła mu też dość przyjemnie. Czytał książki, bawił się z dziećmi swoich braci; bardzo je lubił, jak każdy dumny wujek mógł w końcu pobawić się z kimś swoimi lalkami i misiami. Mógł w końcu też porozmawiać ze swoją matką, kiedy tylko udało mu się odlepić ją od jej wnuków. Dowiedział się, że ich dom powiększy się jeszcze o zwierzątko; miał mieszane uczucia, ale nie był pewien, poza tym dowiedział się jeszcze że jest z niego dumna. Był szczęśliwy. Jednak wszystko co dobre niestety się kończy. Musiał wrócić. Cieszył się jednak mimo wszystko, czekało go dużo materiału do nadrobienia i musiał się skupić na powtórkach do egzaminów, miał nadzieję że jego profesor pomoże mu z tym przynajmniej. Cały dzień spędził w sumie na bieganinie za materiałami, tylko chwilę miał na przywitanie się z Lynnem (i odebranie od niego pewnej rzeczy przy okazji). W końcu wieczorem mógł się rozciągnąć na swoim łóżku i trochę odpocząć, ach jak mu się należało. Ale co to? Pukanie do drzwi? Nie spodziewał się, zupełnie. O tej godzinie? - Proszę! - zawołał, siadając na skraju łóżka. Czyżby o czymś dziś zapomniał? Miał nadzieję, że za długo to nie zajmie, bo miał się już myć i przebierać w koszulę nocną. *** Poczuł ulgę na dźwięk jego głosu. Trapiące go wyrzuty sumienia sprawiały, że w głowie Amona witały najczarniejsze scenariusze. A co jeśli nie trafił do internatu, a w jego pokoju właśnie ktoś zbierał dowody zbrodni? Musiał sprawdzić, mimo wszystko, chociażby po to, by do końca życia obarczać się winą lub zezłościć na chłopaka, za to, że nie dał mu znać ani słowem. Nim nacisnął klamkę, ostrzegł go: - To ja. Wszedł jak do siebie, co zresztą czynił niezliczoną ilość razy. Czuł się w tym pokoju dobrze, nie zamierzając się hamować u Matta z niczym. - Wróciłeś w końcu. Gdzie byłeś? - przywitał go tym pytaniem, zamykając za sobą drzwi i opierając się o nie plecami. Jego głos zdradzał jawny wyrzut, jakby nieobecność chłopaka była dla Amona wielkim ciosem. *** Zmarszczył brwi, od razu rozpoznał głos zza drzwi. Dziwne, że nie pomyślał od razu, że to on. - Ach, to ty. Cześć - rzucił niby nie zwracając na niego większej uwagi. Dalej miał do niego żal o to, że go zostawił. Czego on się spodziewał, że rzuci się mu na szyję? - Byłem w domu. W klinice przymusowo kazali mi siedzieć właśnie tam, więc nie miałam za bardzo wyboru, gdzie mógłbym być - prychnął. - Czy to już wszystko? - zapytał lekceważąco, marszcząc przy tym nos. - Jeśli pytasz o to, czy cię stąd wyrzucą, to się nie martw. Twój ojciec nie powiedział nikomu, że ty go tak urządziłeś. Inaczej siedziałbyś już teraz na bruku... *** Zacisnął zęby, lecz nie wypowiedział ani słowa, co dawało pozór, że przyjął te wszystkie wiadomości ze spokojem. Był zły, choć w głębi duszy wiedział, że nie ma ku temu prawa. Gdy Matt chciał się z nim już żegnać, lekko obrażony wypowiedział: - Mogłeś dać znać, że żyjesz... Był wielce niepocieszony, że dowiaduje się o wszystkim jako ostatni. Zważywszy jednak na okoliczności nie okazywał swojego oburzenia ani też nie obwieszczał, jak bardzo nie obchodzi go stan Wilhelma. Nie zamierzał nigdy więcej wracać do tego tematu - ostatnio rzekło się zbyt wiele. - Co z twoją głową? - zapytał w końcu, najwyraźniej nie mając zamiaru nigdzie odchodzić, przynajmniej, do kiedy on sam nie zarządzi końca spotkania. - Czekałem na ciebie. Gdybyś tu wrócił sam bym się tym zajął - machnął dłonią w kierunku jego twarzy, wyraźnie poddenerwowany. *** A więc Amon się nie poddawał. Najwyraźniej szykowała się między nimi kolejna awantura, jednak Matthew na to nie zważał. Amon zranił go do reszty, a wszystkie rany się jeszcze nie zagoiły. - Wybacz, nie miałem czasu - zaświergotał ironicznie. Nie raz on traktował go jak ścierkę, więc nie będzie dla niego udawał, że nic się nie stało. - Teraz wszystko dobrze. Zajęli się mną w klinice, kiedy doktor zobaczył, że krwawię to nie chciał mnie wypuścić. Wracanie tutaj byłoby tylko stratą czasu - przewrócił teatralnie oczami. - Powiedz, o co ci chodzi? Bo w życiu ci nie uwierzę, że obchodzi cię to co się ze mną dzieje! - w końcu nie wytrzymał i stanął na równe nogi. Jego wyraz twarzy bez żadnych złudzeń zdradzał, że czuł się skrzywdzony. Nie chciał walczyć, naprawdę, ale z nim nie widział innego wyboru. *** Zaczynało się robić groźnie. Najwyraźniej liczył, że jeśli wpadnie tu z impetem, nawrzuca mu i zwali winę na niego, to Matt ulegnie, ba - jeszcze go za wszystko przeprosi. Doskonale wiedział, że przesadził, jednak jak zwykle, nie zamierzał prosić o wybaczenie. Mimo to, nie naciskał dalej. Przechylił głowę, przyglądając mu się w zainteresowaniu, w końcu odklejając łopatki od drzwi. Uśmiechnął się, stawiając pierwsze kroki w głąb pokoju. - Bywam dla ciebie nieprzyjemny - powiedział tajemniczo, nie przestając się uśmiechać. Zbliżył się, jednak wyminął Matta, rozglądając się po jego pokoju, jakby był tu po raz pierwszy w życiu. Obdarzał zainteresowanym wzrokiem sufit, bezpłciowe tapety. - Czasami tak bardzo, aż sam się sobie dziwię - dokończył pogodnym tonem. Odwrócił się w jego stronę, stając tuż za jego plecami. - Wiesz dlaczego? - zapytał, nie czekając jednak na odpowiedź. - Bo wiem, że zawsze mi wybaczysz - odpowiedział po krótkiej przerwie, nawet na chwilę nie tracąc pewności siebie. *** Cały czas wodził za nim wzrokiem, kiedy tamten niczym wąż przesuwał się po jego pokoju. Amon przypominał teraz wilka szykującego się do rzucenia się na swoją ofiarę - bezbronną owcę na samym środku pokoju. Normalna osoba, albo by kazała się już mu wynosić, albo sama by uciekła, ale Matt nie był normalny. Z kolejnymi słowami czuł się coraz bardziej uziemiony w miejscu, nawet kiedy stracił go z oczu - on dalej patrzył przed siebie, spijając wszystko co mu mówił. Atmosfera zgęstniała. Stres jaki czuł, kiedy Amon nie wydawał żadnych dźwięków był gorszy od przesłuchania. Wtedy nagle usłyszał głos, zaraz na jego szyi. Miał gęsią skórkę na całym ciele i zaczął się trząść. Naprawdę, serce podskoczyło mu w tym momencie do gardła. Amon w tym momencie serio mógł go dźgnąć nożem, a przynajmniej tak myślał. Wypowiedziane przez niego słowa były niezwykle przerażające. Powoli uświadamiał sobie, że miał do czynienia nie z jego przyjacielem, a z potworem z ciemnej alejki, którego widział owego dnia odwiedzin ojca Amona. Nie wytrzymał. Blady jak ściana odskoczył od niego i obrócił się, by spojrzeć mu w oczy. - TO NIEPRAWDA! - krzyknął, cofając się przy tym od niego. Strach miał wymalowany na twarzy, nie potrafił być spokojny jak tamtego dnia, ale nie miał zamiaru tego tak zostawić. Przełknął ślinę. - Wiesz dlaczego to robię? Wiesz?! - jęknął, marszcząc brwi. - Bo ja wiem, że naprawdę nie jesteś taki! Jesteś dobry i naprawdę jeśli chcesz, potrafisz być najlepszym przyjacielem, a mi na tobie zależy, i to bardzo! Miał go na talerzu - był całkowicie bezbronny, zarówno fizycznie jak i z jego emocjami. Jeśli chciał go naprawdę skrzywdzić mógł to zrobić. Oczy Matta już napełniały się łzami. - Teraz nie jesteś sobą! Wiem, że w środku nie chcesz źle, ale jeśli dalej będziesz taki… W końcu przestanę przepraszać. *** Przysłuchiwał mu się z uśmiechem, czując, że gdyby tylko chciał, mógłby zrobić z nim wszystko. Każda żywsza reakcja mówiła mu, że uderzył w dobrą strunę, wywołując dźwięk taki, jaki chciał usłyszeć. Wiedział, że każdy ma swoje granice. Jednak oni... Ich relacja była wyjątkowa. Amon był pewny, że Matt wybaczy mu wszystko, chcąc przebywać blisko niego. I szczerze mu to odpowiadało. Wolał jednak nie kusić losu dłużej. Powrót do normalności będzie szybszy, jeśli pozwoli mu zapomnieć o dawnych urazach. Przemówił powoli: - To możliwe, Matthew - przytaknął mu z pełnym poświęceniem, a w jego słowach nie sposób było doszukać się kłamstwa. Zaraz spoważniał. - Powinienem jednak się obrazić... Że też nie nauczyłeś się po wszystkich latach - w ten sposób okazuję, że i mi również zależy - wyjaśnił pobłażliwie. Nie czekał długo na ripostę, bo gdyby Matt miałby zastanawiać się nad wypowiedzią chłopaka, z pewnością dostrzegłby powalający brak logiki w okazywaniu uczucia będąc jednocześnie niemożliwym draniem. - Czekałem na ciebie. Codziennie sprawdzałem, czy już wróciłeś. Martwiłem się, musisz mi uwierzyć. Zbliżył się do niego, mrużąc oczy. Ni z tego, ni z owego uklęknął przed wzburzonym Mattem, ujmując jego dłoń, aby położyć ją sobie na boku twarzy. Spojrzał do góry z łagodnym uśmiechem. - Nie złość się na mnie dłużej, bo pęknie mi serce - wypowiedział, rozkosznym uśmiechem odbierając powagi tej osobliwej scenie. *** Amon znów w mgnieniu oka się zmienił, kompletnie dezorientując chłopaka. I już po wszystkim? Jednak nie chciał go zabić? Naprawdę, przebywanie dłużej z blondynem w przyszłości poskutkuje tym, że zejdzie na zawał. Zostawił go w takim stanie, że nie nie mógł wydusić z siebie słowa, nawet w odpowiedzi na jego absurdalne zapewnienia, mimo iż bardzo chciał, lecz jedyną rzeczą jaką chciał bardziej to przestać się kłócić. Westchnął. - Wiem, wierzę w to - mruknął. - Specjalnie ci nie powiedziałem. Chciałem, byś się martwił… Przepraszam, to było głupie i dziecinne! - i znowu przepraszał! Ech, chyba się nigdy tego nie oduczy. Nagle jednak Amon znów przeszedł samego siebie. Matt zbaraniał. Gapił się jak ten klęka przed nim na podłodze, po czym zaczerwienił się jak pomidor. Zadrżał. - Amon! - krzyknął, wystraszony kolejną absurdalną sceną. Co on z nim przeżywał, naprawdę! - Błagam, wstań i nie wygłupiaj się tak! Przerażasz mnie!!! - jęczał, wyrywając dłoń z jego uścisku i przyciągając ją do siebie. - Nie jestem na ciebie zły! Tylko smutny… - tłumaczył się jakby to on był winny. - Przykro mi, że wtedy tak tam wyszło. Zostawiłeś mnie... - tu chwilę zamilkł, po czym dodał od razu. - Ale nie miałem prawa od ciebie tego wymagać, sam to mówiłem przecież! Zresztą już mi przeszło, sam nie wiem co robię… - mruknął smutnie. *** Gdy wiedział już, że trzyma go w garści, postanowił nie przeciągać struny, nie zmuszając go do wielkich poświęceń. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie wykorzystał sytuacji bardziej. Puścił jego dłoń, przybierając minę smutnego pieska, gdy pozostał bez dotyku. - Nie rób tak więcej. Inaczej oszaleję. Albo zrobię coś naprawdę głupiego - poprosił go, idąc za ciosem. Był jednak ekspertem w czynieniu głupich rzeczy i nic, nawet przysięga Matta nie mogła sprawić, że odejdzie od tego nawyku. Spoglądał na niego z pokorą, zadzierając głowę ku górze. Jedynie uśmiech mógł zdradzać jego niezbyt potulne nastawienie. - Wstanę, jeśli mi wybaczyłeś - oznajmił, jakby gotów był klęczeć przed nim resztę nocy. Nie obiecywał poprawy, nie przepraszał. Zupełnie porzucił poprzedni temat, nie zamierzając do niego wracać. - Mogę zobaczyć, co z twoją raną? - zapytał, już poważniej, ciekaw, czy prywatny lekarz o dobrej opinii dorównuje inkwizycyjnemu balsamiście. *** - Dobrze, obiecuję już tak nie robić - westchnął. Wiedział, że z obietnicami Amona nie ma co żartować i prędzej czy później odwali coś naprawdę głupiego. Ech. - Amon - jęknął znowu. - Mówiłem, że się nie gniewam na ciebie. A teraz proszę cię bardzo wstań. Podłoga nie jest najczystsza - spojrzał na niego pobłażliwe. Doprawdy, co on z nim miał. Zdziwił się, chociaż zupełnie bezpodstawnie - Amon przecież od samego początku wypytywał go o tę ranę. - No dobrze - odparł, odgarniając włosy. - Tylko proszę cię, uważaj; za parę dni będą mi zdejmować szwy, doktor mówił, by pod żadnym pozorem ich nie dotykać. *** Uśmiechnął się drapieżnie, na kolejne, zupełnie nietrafne życzenie chłopaka podnosząc się na równe nogi. Nie przeszkadzała mu odrobina kurzu. W obecnym stanie najbardziej uwłaczający był sam fakt klęknięcia, ale wiedział jedno - było warto po stokroć, widząc jego reakcję. Podniósł się, nieotrzepawszy kolan, jakby poprzednie ugięcie nigdy nie miało miejsca. Stał przed nim wyprostowany, z poważną już twarzą podchodząc do badania rany, jak lekarz na najprawdziwszej kontroli. Ocenił ją skrupulatnie, nie mogąc powstrzymać rosnących w nim wstydu i żalu. - Zrobiłbym to lepiej - prychnął, zadzierając głowę i odchodząc od Matta. Ni z tego, ni z owego, rzucił się plecami na łóżko rudzielca, zupełnie go ignorując, choć jeszcze przed sekundą ponad wszystko zabiegał o jego uwagę. - Chyba nie idziesz spać? - zapytał niewinnie zza przymrużonych powiek. *** - Skoro już tu jesteś, byłoby to raczej niemożliwe - uśmiechnął się niemrawo. Chyba wrócili już do normalności. Podszedł spokojnie do łóżka i usiadł na jego brzegu, tak by nie dotykać Amona. - Wiesz, to właściwie dobrze się składa… - odparł tajemniczo, spoglądając mu rozmarzenie w oczy. Chyba naprawdę za żadne skarby świata nie potrafił się na niego dłużej gniewać. Nagle sięgnął do swojej torby leżącej tuż obok łóżka i coś z niej wyciągnął, po czym schował to za plecami, tak by Amon tego nie widział. - Mam coś dla ciebie - zaświergotał wesoło. - Tylko muszę się zastanowić co chcę w zamian, hmm... *** Czuł się przy nim swobodnie. Bez obawy przed niczym zamknął oczy, chłonąc dobrze mu znany zapach. Wiedział, co stanie się w następnej kolejności. I nie pomylił się, gdy chłopak usiadł w pobliżu. - Niczego ci nie bronię - powiedział łagodnie, jakby dając mu błogosławieństwo na odpłynięcie w krainę snu. - Ale nie będę siedział w ciszy ani też przyglądał się, jak śpisz - zapewnił go, w rzeczywistości samolubie planując wszystko, byle nie nudne zakończenie dnia. Po słowach chłopaka ożywił się znacznie, natychmiast wspierając się na łokcie, by lepiej go widzieć. - To prezent? - zapytał z niedowierzaniem. Prędzej spodziewał się złośliwego żartu, zwłaszcza, że był ostatnią osobą na świecie, która zasłużyłaby na nagrodę. - Zrobię wszystko. Sprawdź mnie - zapewnił go, siadając na łóżku, wyraźnie nie mogąc się doczekać niespodzianki. *** Amon cieszył się jak dziecko, co było na swój sposób całkiem urocze. Do końca jednak nie przemyślał jego zapłaty za prezent, nawet w ogóle jej nie zakładał, miał to wszystko zrobić jutro, ech. - Spokojnie, zaraz coś wymyślę - zaśmiał się do siebie. Chwilę później spoważniał i to bardzo. Wrócił wspomnieniami do ich balu. Spojrzał na ich dłonie - były bardzo blisko. Mógł go w końcu sprawdzić i rozwiać wszelkie wątpliwości, prawda? Poza tym przysługa, obrócona w żart byłaby świetną przykrywką? Więc czemu się wahał? Pełnym strachu i emocji wzrokiem spojrzał mu w oczy. Przełknął ślinę - nie dał rady. - Nie patrz się tak na mnie, Amon! Nie mogę się skupić! - odsunął się od niego na bezpieczną odległość. Brawo Matthew, spaprałeś to! Na szczęście w międzyczasie przyszedł mu do głowy kolejny pomysł. Przywdział surową minę. - Masz mi obiecać, że już nigdy, do końca życia nie będziesz mi nic udowadniał, dobrze? - był naprawdę śmiertelnie poważny, ale po chwili na je jego twarz wkradł się lekki uśmiech, aż w końcu cicho się zaśmiał. - Czym ja się łudzę…- westchnął jeszcze. - To może tak - kontynuował dalej - We wtorek po zmianie pójdziesz ze mną do parku i będziesz siedział tam aż do wieczora, może być? Tylko o nic nie pytaj, to kolejna niespodzianka - zaświergotał. *** Obserwował go czujnie, jakby reakcje pojawiające się na jego twarzy mogły zdradzić, co akurat przeszło mu przez myśl. Czyżby się hamował? Ach, jakże chciałby wiedzieć, co kryło się pod tym rudym czerepem! Zawiódł się wypowiedzianym żądaniem, ale był gotów zgodzić się na wszystko, by otrzymać ten tajemniczy podarek, nawet jeśli słowa dotrzymałby co najwyżej do kolejnego poranka. Całe szczęście, Matt żartował, a on przynajmniej nie musiał się tłumaczyć w przyszłości kolejnymi kłamstwami. - Hm? - zmarszczył brwi, zupełnie się tego nie spodziewając. - Co za bezsens! - westchnął, gwałtownie kręcąc głową. - W ogóle nie potrafisz się targować. Prosisz o coś, co oddałbym ci bez słowa. Ech... Musisz się jeszcze wiele nauczyć - uśmiechnął się, jakby w jego głowie narodził się kolejny, złowieszczy plan. Doprawdy, w sytuacji Matta zażądałby o wiele więcej... - Zrobię to, jeśli moja obecność jest ci niezbędna - obdarzył go sugestywnym spojrzeniem, zaraz wyciągając ku niemu dłoń. - Słowo się rzekło. Teraz pokaż, co masz dla mnie. *** - Humpf, ja wcale nie chciałem się “targować” - prychnął. - Lepiej nie marudź, bo się rozmyślę i będę musiał wymyślić coś innego, a tego, uwierz mi, byś nie chciał. - zmarszczył nos, ale nie potrzeba było geniusza, by widzieć że po prostu się wgłupia. Zmierzył jeszcze wzrokiem dłoń Amona. - Nie tak szybko - zaświergotał. - najpierw zamknij oczy, inaczej jej nie dostaniesz - uśmiechnął się lekko złośliwie. Miał nadzieję, że Amon nie uzna tego za próbę poniżenia go, bo inaczej może się pożegnać z jedynkami. Jeśli zrobił to o co prosił, w końcu wyciągnął tajemniczy obiekt zza pleców. Była to pozytywka z domu blondyna, z tym że naprawiona przez Lynna, miał nadzieję, że Amon to doceni. Delikatnie ułożył pozytywkę na jego dłoni jedną ręką, a drugą na przyłożył do dłoni przyjaciela, by ją objął. Serce zabiło mu szybciej. - Proszę bardzo, Amon, wróciła do właściciela - powiedział spokojnie uśmiechając się ciepło i delikatnie. - Kazałem ją naprawić przed tym jak wróciłem do domu, ale jeszcze jej nie nakręcałem. *** Posłusznie zamknął oczy, lecz gdyby jego niepewność trwała zbyt długo, nie wahałby się podglądać. Niemal podskakiwał z emocji, nie mogąc się doczekać, niczym dziecko przed zdmuchnięciem urodzinowych świeczek. Wyczuł pod palcami drewniany przedmiot, jeszcze nie zdradzający mu zbyt wiele. Wraz z jego słowami otworzył oczy. Szczerze się zdziwił. Na tyle, by przez dłuższą chwilę nie wypowiedzieć ani słowa. Musiał połączyć wszystkie fakty, łącznie z powrotem Matta do mieszkania Wilhelma, zabraniem pozytywki i oddaniem jej do naprawy... To całkiem sporo pracy, jak na odwdzięczenie się po tym, jak go potraktował... Wciąż nie mógł wyjść z szoku, trzymając przedmiot w pewnej odległości od siebie. - Widziałeś się z nim... - mruknął, nie musząc tłumaczyć, kogo ma na myśli. Podczas gdy on dopytywał się każdego o Matta, rozwiązanie było tak blisko... Był zły, że po wszystkim chłopak zamiast do niego, poszedł do ich wspólnego przyjaciela. Westchnął ciężko, odbierając pozytywkę i rzucając się ponownie na łóżko, miękko lądując na nim plecami. - Chyba... muszę ci podziękować - zaczął cicho, w palcach obracając pudełko, jakby bojąc się od teraz zaglądać do środka. - Nie spodziewałem się tego... *** Uśmiechał się z napięciem oczekując reakcji blondyna. Z początku wszystko szło jak powinno - chyba się cieszył, ale z każdą chwilą rysa niezadowolenia się powiększała. W końcu wypalił. Teraz Matt zdziwił się jak nigdy, Amon wypowiedział się o nim jak o synu z nieprawego łoża. - N-no tak - jęknął zdziwiony. - A do kogo innego miałbym pójść? - Bardzo się teraz zmartwił. Co znowu zrobił źle? Chciał mu tylko sprawić przyjemność, a jak zwykle tylko go zdenerwował. Niby to on był z nich wszystkich tym najwrażliwszym, ale to tak naprawdę z Amonem trzeba było się obchodzić jak z jajkiem. Bolało go to. - On też o niczym nie wie - odparł szybko. Miał nadzieję, że o to mu chodziło i że ta wiadomość go uspokoi. - W sensie nie powiedziałem mu, że u ciebie byłem. Myślał, że pozytywka jest moja. - Pokręcił głową. - Nie rozumiem cię, Amon... Położył ręce między kolana. Znowu powstało między nimi napięcie. Westchnął równie głośno. - Nie musisz, nie po to ci ją oddałem… - zacisnął wargi. - W domu wyglądałeś jakby była dla ciebie ważna. Chciałem, by mimo wszystko coś dobrego wyszło z tego nieszczęsnej wizyty. Myślałem że tym wynagrodzę ci to co zrobiłem, ale najwyraźniej i tu się przeliczyłem - powiedział z wyrzutem, ale chyba do siebie. *** Wysłuchiwał go w ciszy, wiedząc, że reakcja, jaką go obdarzył znacznie różni się od odczekiwań Matta. Nie potrafił się jednak cieszyć, czując, że jego rywal wygrał ten nieistniejący pojedynek. Trzymał w dłoniach pozytywkę, nie otworzywszy jej jeszcze, przemówił: - Była mi ważna. To prezent. - Prezent, który jednocześnie w jego rękach stał się niemal narzędziem zbrodni. - Nie jestem jednak sentymentalnym człowiekiem. Jestem zadziwiony, że poświeciłeś tyle zachodu, dla mnie... - wyznał, dopiero teraz uznając, że czyn Matta miał na celu sprawienie mu przyjemności. Dlaczego się tak starał? Czyżby...? Nie zastanawiał się długo, zerkając na niego wciąż z leżącej pozycji. - Powinieneś dać sobie z nim spokój - oznajmił niespodziewanie, zdecydowanym głosem. *** Przemilczał znaczną część jego wypowiedzi, dopiero pod koniec mruknął niemrawo nawet na niego nie patrząc. - Nic nie poświęciłem, dla mnie to normalne, jak ci na kimś… - nie dokończył, miał dość powtarzania w jego mniemaniu tego samego, po czym skulił się trochę w sobie. Miał ochotę zwinąć się w kłębek i wpełznąć pod łóżko, tak by nikt go nie wiedział. Dopiero jego kolejne słowa sprawiły, że się poruszył. Gwałtownie odwrócił głowę w jego stronę. - Z kim? Z Lynnem!? - zapytał lekko nerwowy. - A ty znowu swoje! Jednego dnia byś nie wytrzymał gdybyś na niego nie psioczył! - syknął drwiąco. Odwrócił od niego wzrok i w końcu po chwili milczenia westchnął: - Nie gadaliśmy ze sobą od balu, może poza jednym małym wyjątkiem - posmutniał znacząco. - Sam nie wiem dlaczego. Tamten wieczór naprawdę był… czymś, ale mimo wszystko czuję jakieś dziwne zimno. Głowę zaśmieca mi tyle niewiadomych… nie umiem się chyba do niego odezwać - zadrżał. Co jak co, ale przy Amonie czuł, że mógł mówić rzeczy prosto z jego duszy. Nie zaszczycił go jednak ciepłym spojrzeniem, a równie lodowatym co jego słowa - Dla ciebie to pewnie wyśmienita wiadomość - prychnął. *** Nie odczuwał smutku, ani radości, słysząc o jego obawach i niepowodzeniach. Doskonale wiedział, że Mattowi na nim zależy. Wiedział, że jest mu wierny, oddany, a co najważniejsze - szczery, co, jak sądził, z Lynnem nigdy nie będzie miało miejsca. Wszystko stawiało go przed rywalem, więc dlaczego...? Nie potrafił pojąć, dlaczego wiecznie z nim przegrywał. - Bo tacy jak on, nie interesują się takimi jak ty - prychnął w odpowiedzi, choć nie miał żadnej pewności. Przez ułamek sekundy był gotów kłamać, aby tylko osiągnąć swój cel. Prędko zrezygnował, wiedząc, że jest to poniżej jakiejkolwiek godności. - Marnujesz tylko swój czas, o czym pewnie przekonasz się wkrótce - wróżył, jednocześnie jak niczego innego bojąc się chwili, w której Matt zdecyduje się na wyznanie, o którym tyle mówi. - Nie jest mi z tego powodu lepiej. Po prostu uważam, że powinieneś mieć to za sobą - wzruszył ramionami. - Nieważne - urwał temat. - Dość o nim. Lepiej sprawdźmy, jak się postarał... - mruknął pod nosem, układając nogi na pościeli, zasiadając i poświęcając całą uwagę przedmiotowi w rękach. Zawahał się tylko chwilę, bojąc się, że poczuje jedynie zawód. Zupełnie nie wiedział, czego się spodziewać, ale już po chwili nakręcał drobną korbkę połączoną z niegdyś zepsutym mechanizmem wewnątrz pozytywki. Wstrzymał oddech, wyczekując pierwszego dźwięku. Paznokciem podważył wieczko, obserwując pracujące wnętrze urządzenia, wraz rozejściem się pierwszych nut melodii. Nie rozpoznał jej z początku, dopiero po dłuższej chwili przybierając na twarz wyraz olśnienia. - Tańczyliśmy do tego na balu! - spostrzegł się, nie znając jednak nazwy utworu, który najpewniej spędził z Lilly, zwierzając się ze swoich słabości. *** Jego słowa wbiły się w niego jak sztylet w pierś. Oniemiał. Wiedział, że Amon odpowie mu na wszystko ze zdwojoną siłą, lecz teraz przeszedł samego siebie. Matthew przez dłuższą chwilę nie mógł wydusić z siebie żadnego słowa, aż w końcu niemalże wydusił: - Z-zamknij się! - minę miał jak wystraszone, dzikie zwierze. - Nie masz pojęcia o czym ty mówisz! Rozmawiałeś z nim?! A może sam próbowałeś się przekonać?! - zarzucał mu coraz to kolejne rzeczy, zupełnie nie zważając na konsekwencje swoich słów. Nagle zerwał się z łóżka, tak by stanąć bezpośrednio przed Amonem. - Myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy jak może być? Uważasz mnie za idiotę? - syczał na niego, robiąc się czerwony na twarzy. - Nie masz jednak prawa, ty… Ugh! - zakrył oczy dłonią, po czym się odwrócił od niego. Nie, nie, nie, nie, nie! NIe mógł teraz płakać! Nie przy nim! - Kurwa… - wyjęczał, wspierając się jedną ręką na szafce nocnej, próbując nie paść na ziemię, kiedy po jego policzkach spływały następne łzy. Jego oddech przyspieszał. Amon miał pecha pociągnąć za naprawdę wrażliwe struny rudowłosego, teraz będzie świadkiem wylewania frustracji zbieranych przez parę tygodni. Brawo, udało mu się. - Jeszcze tu jesteś?! Odejdź! - wołał wściekle. - I weź ze sobą to ustrojstwo! Nienawidzę tej melodii - syczał, cicho łkając, szukając chusteczki w szafce nocnej. Nienawidził go, nienawidził wszystkiego, a najbardziej nienawidził siebie, że dopuścił do tej sytuacji. *** Natychmiast podążył za nim wzrokiem, unosząc brwi w zdziwieniu. Reakcja ta była jak najbardziej naturalna, przeklął się, że nie przewidział konsekwencji swoich słów. Musiał to szybko naprawić. - Hej, uspokój się... - mruknął z początku niepewnie, siadając na skraju łóżka, by znaleźc się bliżej niego. Odłożył wciąż grająca pozytywkę na bok, z dołu zerkając na Matta. - To nie tak... Chcę dla was dobrze - skłamał tylko częściowo, powtarzając to hasło po raz wtóry, ostatecznie postępując i tak w sposób, który mógłby temu zaprzeczać. Wziął głęboki wdech i zdobył się na jeszcze jedno poświęcenie. Nie spełnił życzenia chłopaka; melodia wciąż płynęła. Podczas gdy rudzielec gonił za poszukiwaniem chusteczek, Amon uniósł się powoli, przytulając go do siebie ściśle. Westchnął, starając się go uspokoić: - Nie chciałem tego powiedzieć. - Zabrzmiało to prawie jak przeprosiny. Prawie. - Nie wiem tego i nie mam prawa was oceniać. Ja chyba... Oczekiwałem szybszych rezultatów - zaśmiał się bezgłośnie, przyciskając go do siebie ściślej. - No już, nie płacz. A jeśli nie uda ci się z nim, uda się z kim innym... - dodał cichutko, przymykając oczy i korzystając z wszystkiego co dobre w danej mu chwili. *** Na początku, kiedy poczuł na sobie jego uścisk, zupełnie nie wiedział jak zareagować - był oszołomiony, z jednej strony chciał się mu wyrwać i wypierdolić go za drzwi, z drugiej wtulić i przyrzekać miłość na wieki, a skończyło się tylko na tym, że łkał głośniej. - Jak mogłeś?! - wył. - Jak mogłeś mi to powiedzieć!? Mówiłem, że wszystko we mnie jest nie tak! Dlaczego wtedy wyrzucasz mi to w twarz?! Nienawidzę tego ciała, nienawidzę siebie! - Nie oczekiwał od niego chyba odpowiedzi, wpadł w mały amok wirujących myśli w jego głowie. Nagle ni stąd ni zowąd, jakby zupełnie sobie przecząc złapał go mocno za dłoń, oddychając ciężko. Ścisnął go. Dopiero w tym stanie próbował opanować swój oddech, co zajęło mu chwilę. Skulił się, ale łzy w końcu przestały płynąć z jego oczu, po czym zapadła kojąca cisza. - Nie… - wymruczał niemrawo. - Masz rację… - odwrócił lekko do niego głowę. - Prawda jest taka, że sobie to wszystko tylko wmawiam. On nic do mnie nie czuje… Ale to… To wszystko… - głos mu się załamywał. - Tylko to trzyma mnie w kupie. Bez tego… Bez tego nie mam po co żyć… - mruczał. Wyrzucił z siebie wszystko teraz, nawet to co ukrywał przed samym sobą, ale nie poczuł ulgi, o nie. Jego oddech w końcu wrócił do normy. W pokoju rozlegał się tylko cichy dźwięk pozytywki. Przymknął oczy, bo mimo wszystko czuł się teraz bezpieczny. Trwało to jedynie moment, bo po chwili delikatnie zasugerował Amonowi dłońmi, by ten go puścił, chociaż było mu w jego ramionach bardzo miło. Odwrócił się, by spojrzeć mu w twarz i przetarł spuchnięte oczy. Spojrzał na niego. - Dziękuję… - wymruczał zmieszany. W końcu doszedł do siebie, ale było mu wstyd, że znowu doprowadził do takiej sytuacji. - Nie bierz tego wszystkiego na serio, wiesz z resztą… - pociąnął nosem. - Wybacz, że znowu robię tu jakiś teatrzyk, naprawdę, myślałem że już z tego wyrosłem - spuścił wzrok, dobrze że jego twarz była już czerwona, bo inaczej jego wstyd byłoby widać jak na dłoni. Wciąż był smutny. *** Kilka słów, a wywołały one najprawdziwsze spustoszenie, którego nie będzie potrafił załagodzić po dobroci. Czuł się coraz gorzej, widząc jego ślepą wierność. Wiedział, że nigdy nie będzie należał do niego; Matt nie będzie wypowiadał się tak samo o nim. Stracił nadzieje, choć nigdy nie żywił ich wiele. Wszystko, całe jego złorzeczenie, czarne wróżby, jakie im przepowiadał, jedynie motywowały Matta do dalszych działań. Co miałoby sprawić, że przejrzy na oczy? To, czego potrzebował, miał w zasięgu dłoni. Czekał na niego. Wystarczyło się tylko schylić i podnieść jego dar. Nie puszczał go, lecz nie czynił tego z chęci uspokojenia chłopaka. Trzymał go mocno ku sobie z próżnej samolubności, dostarczającej mu w tej chwili niemożliwej przyjemności. - Jesteś idealny - oznajmił cichutko, choć wiedział, że jego słowa nie spotkają się z ufnością. Wypowiadał je szczerze, z głębi serca, okazując to, co zawsze wobec niego czuł. - A ja... - urwał, zbierając w myślach słowa niezbędne mu do kłamstwa, mogącego mieć gigantyczne konsekwencje. - Jestem złośliwy. Boję się, że gdy wam się uda, zostanę sam - wyznał, spuszczając wzrok i czując bicie własnego serca. Odrobina prawdy kryła się w tejże wypowiedzi, jednak zdecydowanie... nie używał jej w dobrym celu. - Bo wiem, że wam się uda. On... Pytał się o ciebie. W tym sensie - przełknął ślinę, czując, jak mocno bije mu serce. - On też dostrzega to, co jest pomiędzy wami - skomentował, wyjawiając zdarzenie, które nigdy nie miało miejsca. - Ech... - westchnął, odsuwając się od przyjaciela, jakby zupełnie pogodzony z tym, że od teraz na wieki zostanie sam. Wiedział, że to, czego się dopuszczał było zwyczajnie okrutne. Jednak jeśli miało to spowodować, że Matt szybciej zmierzy się z rzeczywistością, dostrzegając to, co miał przed własnym nosem od początku... Był gotów do największych poświęceń. *** Wytrzeszczył oczy. - Co?! Ale jak to?! - po raz kolejny rozłożył go dziś na łopatki, aż musiał się z powrotem oprzeć o szafkę nocną - kolana uginały się pod nim same. - Ty… Od jak dawna o tym wiesz?! Dlaczego mi o niczym nie powiedziałeś - powinien był się cieszyć, ale nie mógł. Kłamał, na pewno kłamał, a bynajmniej wszystko mu teraz pomieszał. Odszedł od niego kilka kroków i złapał się za głowę, po czym się do niego zwrócił. - Dlaczego..? - jęknął tylko. W jednej chwili doznał jednak olśnienia, przecież przed sekundą właśnie mu odpowiedział, aczkolwiek Matt pociągnął to dalej. - Amon… - jęknął, chyba po raz setny dzisiaj. Podszedł do niego z powrotem, bardzo blisko. Zmarszczył brwi. - Jesteś… głupi! - parsknął antyklimatycznie. - Czy te wszystkie kłamstwa, to tylko z tego powodu?! Ty chyba naprawdę jesteś skończonym idiotą! Aż mam ochotę cię walnąć! - nie żartował, jego wzrok wbijał się w niego jak sztylety. - Posłuchaj mnie i to uważnie! Czy ty serio myślisz, że zadawałbym sobie tyle zachodu z tą pozytywką? Znosił twoje złośliwości i zawsze ci wybaczał, po to tylko, by cię później tak po prostu porzucić? Chyba trochę zbyt szybko wstałeś z tego łóżka - prychnął, ale po chwili uśmiechnął się do niego. Miał nadzieję, że wiedział że to żart. - Masz rację, zawsze ci wybaczam. Wiesz jednak dlaczego - zaczął łagodnym tonem. - Wiesz chyba o mnie już prawie wszystko, albo nawet więcej niż ja sam - złapał go za rękę i spojrzał głęboko w oczy. - Dzięki tobie jest mi jakoś łatwiej przyjąć do wiadomości, że istnieję i przy tobie wtedy nie jest mi tak nawet źle z tym kim po prostu jestem. Mam wrażenie, że wyciągasz ze mnie wszystko, to co najgorsze, lecz zarazem to co najlepsze. Jednak mimo tego i tak najpiękniejsze jest w tobie to, że choćbyś nie wiem jak bardzo zaprzeczał i próbował robić wszystkim na złość, to kiedy już pokażesz swoją dobroć, cóż… Jest to jak patrzenie na anioła - zawstydził się, lecz wciąż się uśmiechał. - I taki właśnie jesteś! Choćby nie ważne co by się stało, po prostu nie sposób mi jest mi od ciebie uciec - zaśmiał się, ale chwilę później spoważniał. - Myślałem, że o tym wiesz, więc nigdy ci o tym nie mówiłem, lecz była to chyba najokrutniejsza rzecz z mojej strony. Chyba nigdy w życiu ci nie odpłacę za to, że poczułeś się zbędny. Nie jesteś! Nie potrafiłbym żyć bez ciebie - ścisnął jego dłoń. Chciał po prostu powiedzieć te dwa słowa, ale teraz tak wszystko się poplątało. *** Nie uwierzył mu. Matt obrócił kota ogonem, a cały plan Amona nie poszedł po jego myśli. Wyszedł na ckliwego. Żądającego o uwagę i obawiającego się samotności. Co za porażka! Jak miał to naprawić? Całe kłamstwo, na które zdobył się z największym poświęceniem, obróciło się przeciw niemu. Wiedział, że Matt nie porzuci wierności dla chłopaka, który na to nie zasługuje, a on sam zawsze będzie od niego gorszy... Pocieszenie, jakim obdarzał go Matt, na nic się zdało. Każde słowo wypowiadane z najszczerszej litości, brzydziło go. Nazwanie go dobrym? Nie pamiętał, kiedy okazał swoją dobroć nie mając w tym swojego celu. Denerwowało go to coraz bardziej. Nie chciał już odczuwać tego zauroczenia cały czas. Niegdyś spodziewał się, że dojdzie do punktu, w którym stwierdzi bez żalu, że może już zawrócić. Nic takiego nie wydarzyło się, a jego porażki powodowały jedynie, że chciał mocniej. - Nie musisz mi wierzyć - wzruszył obojętnie ramionami. - Będę to akceptował - przyrzekł mu uroczyście, pewien, że do końca swoich lat będzie musiał przyglądać się zakochanemu po uszy w przyjacielu chłopakowi. - A ty... najwyraźniej wciąż nie znasz mnie zbyt dobrze - uśmiechnął się drapieżnie, co nie pasowało do łagodności, jaką obdarzał go Matthew. Pozwolił trzymać się za dłoń. Pochylił się nad nim, zbliżając własną twarz do jego twarzy. I wtedy melodia urwała się, a czar prysnął. Nagłą zmiana wywołała w nim takie zdziwienie, aż odwrócił wzrok w kierunku sprawcy tego wydarzenia. Pozytywka przestała grać, leżąc przewrócona na pościeli. Nie czekał jednak długo. Opadł na łóżko, siadając na jego skraju, zaraz ciągnąć go za trzymaną dłoń. - Udowodnij mi to - zażądał brutalnie, nawet na chwilę nie przestając się uśmiechać. *** |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Pon Paź 29, 2018 12:07 am | |
| Coś musiało być na rzeczy dzisiaj, albo w ogóle z nimi, bo jak zwykle jeden zrozumiał drugiego całkowicie różnie od jego intencji. Matt był z nim szczery, nie z litości, ale z najzwyklejszej w świecie empatii. Dalej uważał, że mimo wszystko byli do siebie podobni - skrzywdzeni przez świat z zewnątrz, przybierając maskę tylko po to by w nim przeżyć - czy to uległości, czy pozornego dominowania. Tak naprawdę mówił mu to co on sam chciałby usłyszeć, choćby od niego - prawdę, czystą i piękną. Och, gdyby tylko on wiedział jakim językiem do niego przemawiać! Zdawało mu się, że po pięciu latach, od kiedy go znał, już potrafił to robić, ale najwyraźniej się mylił. Powoli tracił już nadzieję, że kiedyś posiądzie tę tajemną wiedzę znaną tylko blondynowi, lecz do kiedy zupełnie jej nie stracił będzie próbował dalej. Nie próbował jednak sprostować swoich słów - dalsze gadanie by tylko zdenerwowało go bardziej, a i on sam był już trochę zmęczony tym wszystkim. Postanowił wszystko przemilczeć, chociaż słowa “to ty nie znasz siebie zbyt dobrze” wręcz cisnęły mu się na usta. Uświadomił sobie też w tym momencie, że mimowolnie złapał go za rękę, a tamten go nie odtrącił i to dwa razy! Aż serce zabiło mu mocniej. W powietrzu unosiła się niezwykle ckliwa atmosfera, spowodowana jego słowami, a zmęczenie zarówno fizyczne i psychiczne dawało mu już się odczuć (jeszcze ta melodia z pozytywki, ach). Był jak odurzony, ale było mu przyjemnie. Uśmiechnął się nieśmiało. Nie chciał go jeszcze puszczać. Nagle Amon zaczął się niebezpiecznie zbliżać. Matt wytrzeszczył oczy. Uśmiech miał iście przerażający. Ach, co on wyrabiał?! Chwila… czyżby chciał powtórzyć ten niby sen z balu?! A jednak to była prawda?! W jego głowie znowu zrobił się bałagan. Powinien uciekać? A może cieszyć się chwilą? Postanowił jednak stać w miejscu i strzelić największego buraka na świecie. I nagle - cisza. Pozytywka się zatrzymała, tak samo blondyn. Matt mimo swoich pragnień, odetchnął z ulgą - nie wiedział czy by to przeżył, a na dodatek po takiej dawce informacji. - Ach! - Nie zdążył się jednak tym nacieszyć, gdyż ciągnięty przez chłopaka o mało się na niego nie wywalił. Zatrzymał się jednak drugą ręką, aczkolwiek milimetry dzieliły tylko końcówki ich nosów. Matthew nie wytrzymał - serce biło mu jak oszalałe, a i jego oddech był daleki od spokojnego. Puścił go, a następnie cofnął się o parę kroków trzymając się za dłoń. Przełknął ślinę. - A-ach, Amon?! co ty znowu knujesz?! - chyba wiedział co. Poczuł dziwny strach, to wszystko działo się tak szybko. Nie mógł jednak tego okazać, przede wszystkim chciał mu pokazać, że przecież mu na nim zależy prawda. Spojrzał na niego, możliwie najpoważniej - A... jak miałbym ci to udowodnić? - zapytał, starając się ukryć swoją niepewność. - Wiesz, że zrobiłbym wszystko. *** To nie była kontynuacja z pamiętnej nocy balu ani nawet jej powtórka. Nie. Tamtej nocy czuł na sobie jego zapach. Wyraźnie, nie było mowy o pomyłce. Całując go, spijał smak wina, które wlewali w siebie wspólnie przez resztę wieczoru. Doskonale widział rozmarzenie na jego twarzy spowodowane miłosnym uniesieniem. Dziś jednak... Wszystko było inne. Takie, jak być powinno. Matt należał wyłącznie do niego, okazując to w każdym geście i słowie. Oddał mu tę chwilę, najwyraźniej zapominając o wszystkim. Nie przestawał się przebiegle uśmiechać, zadzierając głowę do góry, utrzymując tę cudowne połączenie między nimi. Otwartą dłonią położył na nogach, wyraźnie wskazując mu to miejsce. - Usiądź - polecił mu, chcąc, by znalazł się właśnie tutaj. Nie tracił pewności siebie, choć tego, co czynił nie mógł zatuszować alkoholem, nie miał wymówki w postaci nietrzeźwości. Zamiast tego poinformował go, jakby zaprzeczając wszystkiemu: - Nie licz na to... - westchnął, nie wyjaśniając, co ma na myśli. - Nigdy nie będę taki jak ty. Jestem po prostu ciekawy. - W pięknych słowach oddał mu wyznanie, że nigdy nie podzieli jego ewentualnego uczucia, jednak w czynach ukazując coś zupełnie odmiennego... *** Matt zamrugał. - C-co? - jęknął niedowierzając. - Ż-że ja? Na twoich kolanach? - nie wierzył. Spodziewał się, że Amon będzie mu kazał rozebrać się i przebiec wokół skrzydła sypialnego, ale nie tego! Chociaż z drugiej strony… Bądź co bądź Matt zrzucił wszystkie maski. Na jego twarzy malował się już wyłącznie szok, zmieszany ze strachem i zawstydzeniem. Na zmianę bladł i się czerwienił. Dopiero po chwili mógł otworzyć usta. - T-to żart Amon? - jęknął. - Żartujesz sobie ze mnie, prawda? - pytał trzęsąc się przy tym. Z jednej strony miał taką nadzieję. Szczerze mówiąc poniekąd się tego spodziewał, wiedział że wydarzenia z balu mu się nie przyśniły, ale o wiele wygodniejsze dla nich było udawanie, że nigdy nic się nie stało, lecz kiedy wszystko wyszło na jaw… Brak możliwości ukrycia się i swoich uczuć był cięższy niż sam przypuszczał. - Nie, to się nie godzi... - mruczał, odwracając się do niego tyłem i łapiąc za głowę. Dopiero teraz toczyła się w nim prawdziwa walka. Czuł, że to złe, nawet nie zważając na kwestie etyczne. Amon bawił się nim zawsze, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej? Pewnie wykorzystałby go, zaspokoił swoją ciekawość, a później zostawił samotnego i zaśmiał mu się w twarz. Była jednak też druga strona medalu. On chyba też czuł coś do niego i to nie tylko czysto platonicznie. Skłamałby, gdyby nie powiedział, że Amon jest atrakcyjnym mężczyzną - podobał się mu, a w niektórych momentach nawet i pożądał cieleśnie. Wstydził się tego jednak, czuł że mierzy za wysoko i marzy o gruszkach na wierzbie, ale teraz… Teraz on sam proponował mu bliskość. Nie mógł tego wytrzymać, nawet nie mógł patrzeć. Milczał i to bardzo dotkliwie. - Co to znaczy “jestem ciekawy”? - odwrócił do niego głowę, krzyżując przy tym ręce. Jego wzrok był bardzo srogi. - Czego ty ode mnie teraz oczekujesz? W ogóle zdajesz sobie sprawę o co prosisz? - Zapewniał go o różnych rzeczach. Nie miał teraz na co liczyć? Znowu w jego myślach zapanował chaos. Niby nie było żadnych konsekwencji, bo Amon by go raczej w takiej sytuacji nie wydał, ale on… nie mógł. *** - Nie godzi się? - powtórzył z nieukrywanym rozbawieniem. - To przez nadmierną bliskość? Czy może uważasz, że wyrosłeś już z siadania na cudzych kolanach? A może... masz na myśli fakt, że jesteś mężczyzną, tak samo jak ja? - zasypał go pytaniami, nie tracąc pewności siebie. Siedział wyprostowany, wciąż czekając na jego ruch. Ułożył dłoń na lędźwiach chłopaka, z wolna sunąc ją po koszuli wzdłuż kręgosłupa, korzystając z tego, że Matt odwrócił się do niego tyłem. - Ciekawość, mój drogi... - zaczął pouczającym tonem. - To chęć odpakowania leżącego przed tobą prezentu, bez krzty pewności, że należy on do ciebie. Jestem świadomy konsekwencji. I mimo to, chcę sprawdzić, co jest w środku - oznajmił wyzywająco. Przemilczał to, że ten rodzaj prezentu najchętniej trzymałby w ramionach do końca świata. Zamiast tego kontynuował w równie bezczelnym tonie: - Znam trochę życia, Matthew. Lubię wiedzieć. Mieć świadomość i doświadczenia. Chcę sprawdzić, czy z mężczyzną... Z tobą, też to poczuję - dokończył, nie przerywając dotyku, ale też nie naciskając więcej. *** - Nie żartuj sobie Amon, ja mówię poważnie - mruknął nawet na niego nie patrząc. Czując jego rękę niebezpiecznie przesuwającą się po jego plecach, obrócił się jak oparzony. Przeszedł go dreszcz. Wszelkie pozory jego niezaangażowania i względnego opanowania w tym momencie ostatecznie opadły. Minę miał jak wystraszona sarenka. Zmarszczył jednak brwi. Nie będzie mu się dawał tak na siebie wpływać. Nie skomentował jego czynu (bo sam nie wiedział jak), ale od wtrącenia paru groszy od siebie odnośnie jego wypowiedzi się nie powstrzymał. - Acz, czyli jeśli dobrze rozumiem to ja jestem tym prezentem? - zapytał zuchwale krzyżując ręce na piersi. - Czy może bardziej tu chodzi o ciebie? - uniósł brwi. Westchnął, po czym zmierzył go wzrokiem (a w szczególności jego kolana) i powtórzył po nim: - Doświadczenie - jego ton nie należał do najprzyjemniejszych. - I to wszystko? Myślał chwilę, wbijając wzrok w podłogę. W końcu przygryzł wargę - Dobrze - podniósł na niego spojrzenie. - Zgadzam się, ale pod jednym warunkiem. Masz mi powiedzieć co zrobisz z tą wiadomością - jeśli cokolwiek poczujesz… - przełknął ślinę. - ...Bądź nie. *** Zastanowił się. Nie dostrzegał tego wcześniej w ten sposób. Jednak niedoświadczenie i widoczny jak na dłoni wstyd przyjaciela, sprawiały, że mógłby spojrzeć na wypowiadane słowa z innej perspektywy... - Ciekawość powinna działać w obie strony. Przekonaj się - namawiał go dalej, aby otworzył swój prezent, jednocześnie pozwalając mu uczynić to samo. - Doświadczenie... i niewiele więcej - szepnął, idąc na coś w rodzaju kompromisu, ostatecznie przystając na przyznanie, że nie chodzi wyłącznie o zaspokojenie tejże ciekawości. - Dobrze - zgodził się natychmiast, pewien, że od teraz chłopak mu ulegnie. Wiedział, co poczuje. Mógłby mu wszystko wyznać teraz. Zamiast tego... - Przodem. Chodź - w urwanych zdaniach zdradzał mu kolejne instrukcje. - Nie bój się. Przecież wiesz, że nic ci nie zrobię... - szepnął, choć sam nie był tego taki pewien. Serce uderzało mu ciężko w piersi. Dostrzegał wyraźną różnice między każdym zbliżeniem, jakiego się dopuścił... *** Słowa Amona skomentował jedynie tajemniczym milczeniem. Nie był taki jak on, nie potrafił się tak “zabawić” i “rozerwać”, a potem żyć spokojnie i udawać że było to normalne. Uchodził on przez to za niezwykle naiwnego, ale tak jak dziecko, wręcz nieświadomego spraw seksualnych, aż można było pomyśleć o jakiejś retardacji przynajmniej społecznej. Prawda jednak była taka, że on tak jak wszyscy miał swoje fantazje, pragnienia i wyobrażenia - ba! Może właśnie przez ten swój brak doświadczenia przybierały one czasem kształty odbiegające od normy w dość niepokojący sposób i nie jest tu mowa o sodomizacji. Uwłaczało mu to, czuł się jak dziecko, podczas gdy wszyscy dookoła już dawno kwitnęli. Tłumaczył sobie, że po prostu czeka na odpowiedni moment, lecz tak naprawdę został przez takie myślenie w tyle za wszystkimi, przez co czuł się dziwnym i oderwanym od reszty ludzi. Może jednak sposób na życie Amona nie był taki znowu głupi? Po co ta cała moralność i poczucie winy, może człowiek został skonstruowany na prostszych zasadach? Z jednej strony było to logiczne i perspektywa takiego życia polegającym na egoistycznych uniesieniach brzmiała całkiem atrakcyjnie, to tak jak Amon robił czasem na nim wrażenie, to w tym przypadku po prostu nie potrafił się zgodzić; czuł, że chłopak tak naprawdę był przez to wewnętrznie nieszczęśliwy, lecz prawdę mówiąc on również był. Taka okazja mogła się nie powtórzyć, a on był ciekawy i uważał go za atrakcyjnego. Musiał się nauczyć jak nie wypierać się swoich pragnień. Słuchając instrukcji blondyna zamrugał. Spojrzał po raz kolejny na rzekome przyszłe miejsce jego spoczynku. - A-ale że jak? - wyjęczał, a w jego wzroku było widać zagubienie. - Jak na konia? - Zieloność znów dawała mu we znaki, bo o ile czytał o tych rzeczach naprawdę dużo to brak praktyki całkowicie uniemożliwiał mu podjęcie jakichkolwiek działań. Zbliżył się do niego bardziej, lecz jego wystraszony wzrok został na swoim miejscu. Przełknął ślinę. Próbował sobie wyobrazić w jakiej rzekomo pozycji miałby się znajdować. Serce zabiło mu jeszcze mocniej, ale się nie poddawał; nawet lekko rozłożył nogi, lecz świadomość takiego “rozwarcia” tuż przed jego kroczem skutecznie go sparaliżowała. Ni stąd, ni zowąd, ustawił się do niego bokiem i w takiej i pozycji usiadł na skraju jego kolan. - Czekaj, muszę się najpierw przyzwyczaić! - oznajmił mu, ponownie krzyżując ręce i odwracając od niego głowę. Nie mógł na niego teraz patrzeć. *** W końcu nie wytrzymał i parsknął cichym śmiechem, który usiłował natychmiast stłumić otwartą dłonią. - Jak na konia - potwierdził, powstrzymując uciechę, choć obecnie należało to do najprawdziwszych wyzwań. Niektórzy w radości ukrywali swoje zaniepokojenie czy stres. W śmiechu chłopaka jednak nie było nic wymuszonego. Okazał tak swoje szczęście, choć dziecinne (w jego mniemaniu) zachowanie Matta miało w tym swój niemały udział. Pozwolił mu na drobne oszustwo, a gdy Matt zajął wskazane miejsce, całe napięcie jakby uszło. Ostatecznie, nie było tak źle... - Nawet nie wiem, jak się z tobą obchodzić - mruknął, niby zirytowany. Kryło się w tym trochę prawdy. Wszystkie dziewczęta, z jakimi miał styczność, były mniej niewinne... Objął rudzielca rękoma, wzdychając lekko, pewny, że nie przekroczą niewidzialnej bariery, która każe im zachować te resztki przyzwoitości. - I jeszcze nie wiem, czego od ciebie chcę... - dodał jeszcze ciszej, tym razem kłamiąc w zupełności. *** Nie zwracał uwagi na śmiech chłopaka; mimo oczywistego zażenowania tym faktem, większe poruszenie wywołał u niego gest Amon, który najzwyczajniej w świecie go objął. Powinien był się tego spodziewać, przecież wszystko tego wieczoru do tego zmierzało, tym bardziej kiedy już praktycznie mu się oddał. On jednak wydał z siebie cichy jęk i wręcz lekko podskoczył na miejscu, po czym spiął się jeszcze bardziej, a nawet i skulił. Uświadomił sobie wtedy, że nigdy nie doświadczył tak bezpośredniego gestu afekcji ze strony drugiej osoby, będąc przy tym całkowicie świadomym jej i swoich czynów. Jego pocałunek z Lynnem, był praktycznie jedynie egoistycznym zamanifestowaniem własnych pragnień. Nagle poczuł wstyd, lecz taki którego nie czuł nigdy wcześniej. Nie wiedział nic o wymianie cielesnych uczuć z drugim człowiekiem, tym bardziej w tak specyficznej sytuacji; sama jego pozycja i fakt, że znajdował się na jego kolanach pozbawił go jakiejkolwiek obrony. Zawsze czuł się malutki, ale teraz był jak malutkie dziecko z porcelany, które jednym, gwałtownym ruchem można było skruszyć. Nie sądził, że aż tak bardzo będzie rozjechany ze swoimi pragnieniami, bez pomocy ze strony Amona będzie to naprawdę traumatyczne doświadczenie. Zcisnął oczy. - Proszę - spojrzał na niego błagalnym wzrokiem. - Namyśl się szybko... - drżał. *** Szedł w dobrym kierunku. Czuł to. Opaczne i nieporadne gesty Matta, mimo wszystko, pchały ich do przodu. I tylko one. Nie naciskał, nie prowadził. Poddawał się jego znakom, nie dodając zbyt wiele od siebie. Nie chciał go spłoszyć; każdy nieodpowiedni ruch mógł sprawić, że wrócą do punktu wyjścia, a on straci swoją szansę. Dłonie, które go dotychczas obejmowały przeszły w delikatny ruch, głaszcząc go uspokajająco, nie przykładając ku temu wiele siły. - Boisz się mnie? - zapytał po prostu, tylko w ten sposób potrafiąc opisać jego nieśmiałość, z jaką jeszcze wcześniej nie miał do czynienia. Musiał przyznać, że atmosfera nieco mu się udzieliła. Stracił trochę pewności siebie, lecz co by się nie działo - nie zamierzał tego okazywać. - Spójrz na mnie - poprosił szeptem, odgarniając mu włosy i delikatnie zbliżając usta do jego szyi. Nie dotykał go inaczej niż samymi opuszkami palców, do czasu aż chłopak nie spełnił jego życzenia. - Naprawdę, to tylko ja... - próbował go przekonać. Przymknął oczy, puszczając Matta i powoli opadając plecami na łóżko. Oderwał się, dopiero z dołu otwierając oczy, spoglądając na niego w pozostawionej pozycji. Nie dotykał go dłużej, znajdując się pod nim, jakby zdany na jego łaskę. Mimo to, wskazał mu drogę: - Chodź... - mruknął, chcąc, by spełnił jego uprzednie życzenie. *** Nie odpowiedział mu, jedynie raz lekko skinął głową. Obchodził się z nim niezwykle delikatnie, jakby był z porcelany. Było to właśnie to czego potrzebował, czuł to, z każdym muśnięciem jego palców kolejne sprawy wydawały się być już ułożone, z drugiej jednak strony kolejne się komplikowały. Te rozterki z jego niepewnością właśnie były tym strachem, tą torturą, a on nie potrafił mu kłamać. Nie potrafił jednak i o tym myśleć trzeźwo, rozpływał się, było mu zbyt dobrze. Spojrzał na niego przeszklonym wzrokiem, tak jak mu kazał. To dziwne uczucie, które od niedawna zaczęło w szybkim tempie rosnąć powoli zaczęło nabierać kształty, które rozpoznawał. Przygryzł wargę. Był muchą, plączącą się w sieci z każdym ruchem coraz bardziej, kwestią czasu było tylko, nim przyjdzie po niego pająk i wpoi w niego swoją truciznę. I nagle go puścił. Nagle ogarnął go prawdziwy niepokój. Niech wraca! Było mu tak dobrze! Dopiero teraz uświadomił sobie jak bardzo, mimo wszelkich niepewności mogących przyćmić jego wzrok. Nigdy nikt go tak nie traktował, nie chciałby by tak po prostu się to skończyło. Nie wybaczyłby sobie gdyby zepsuł ten moment. On go… - Nie, czekaj! - gorączkowo się do niego odwrócił. Czuł się winny, przez cały czas był taki zimny, nic dziwnego, że zrobił… to! Egoistycznie myślał tylko o sobie, kiedy to właśnie harmonia między dwiema osobami sprawiała że pojawiało się szczęście, teraz przejrzał na oczy. Musiał ratować to, co zbudowali do tej pory, nawet jeśli byłoby nic. Nie myślał wiele - działał. Pochylił się nad nim, ręce opierając na łóżku po obu stronach chłopaka. - Amon, wybacz mi - miał niezwykłą potrzebę wytłumaczenia mu się wszystkiego, po raz kolejny czuł wstyd. - Ja… ja po prostu nie wiem jak się teraz zachować. Ja tak jeszcze nigdy nie… - głos mu się łamał. Przeliczył się ze swoimi umiejętnościami wysławiania się. Patrzył się na niego jeszcze chwilę, tym swoim sarnim wzrokiem, po czym wnet wyprostował się i przełożył przez niego nogę, siadając w ten sposób, jaki blondyn sugerował mu na początku. - Widzisz? Ufam ci - uśmiechnął się do niego desperacko. Gest ten sprawił jednak, że kotłujące się w nim uczucia całkowicie nim zawładnęły, był naprawdę gotów zrobić wszystko. Strach go już nie paraliżował, wręcz przeciwnie - zmuszał do działania. Nagle ni stąd, ni zowąd pochylił się nad nim, a wręcz położył, przyciskając głowę do jego piersi. Objął go. - Proszę, nie przestawaj - mruczał, przymykając oczy. - Nie wiem, nie umiem jeszcze. Nie mam doświadczenia, to wszystko jest takie nowe. Pomóż mi... - spojrzał na niego błagalnie. *** Zaśmiał się łagodnie, gdy ten przeprosił go nawet w obecnej sytuacji. Chyba nigdy się nie oduczy... Co Amonowi właściwie wcale nie przeszkadzało. - Wiem - potwierdził uspokajająco, gdy Matt mówił o swoim braku doświadczenia. - Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej - dodał już poważniej, świadom, że ze swoja ślepą miłością nie postawił ani kroku w tymże kierunku. I właśnie z tego powodu, postawił na delikatność, niepewny na ile może sobie pozwolić. Wcielił się w rolę cierpliwego nauczyciela, samemu czerpiąc niemałą satysfakcję z osiągniętych przez niego rezultatów. Starał się nie okazywać zdziwienia, gdy tamten do niego przyległ, choć gdy Matt spuścił wzrok, przykładając twarz do jego klatki piersiowej z silnie bijącym sercem, przestało to mieć znaczenie. Pozwolił mu się oswoić z obecną pozycją, układając obie ręce na jego barkach, samemu przymykając powieki. Nie wiedział, co podniecało go bardziej - fakt, że chłopak z własnej woli się przemógł, czy może to, że wciąż był niewinniejszy od każdej kobiety, z jaką miał styczność... - To nie jest egzamin ze składania broni, łacińskie deklinacje ani kłopotliwe przesłuchanie - szepnął z lekkim rozbawieniem. - To proste, spójrz... - dłoń poprowadził do jego podbródka, łagodnie zadzierając go ku górze. Odnalazł jego twarz po omacku, pochylając się, łącząc razem ich policzki. - Jest ci dobrze - idziesz w tym kierunku - wyjawił prostą instrukcję, odwracając ku niemu twarz, wypowiadając słowa wprost w usta chłopaka. Dłoń wplótł mu we włosy; tak jak wtedy, jednak bez obecności samotnego kwiatu. Musnął wargami jego usta. Bez pośpiechu, ze sporą dozą staranności. Wiedział, że to czuje. Poruszył lekko biodrami, chcąc być bliżej, co spowodowało, że z jego lekko otwartych ust wyrwał się cichy pomruk. *** W tej pozycji bardzo dobrze słyszał bicie jego serca. Zrobiło mu się ciepło. Miał wrażenie, że obydwa wybijały ten sam rytm. Ponowny dotyk Amona był dla niego zbawienniczy. Wystarczyła tylko jedna chwila, by się uzależnił. Tak bardzo go potrzebował, tak bardzo był bez niego niekompletny. Rozwiewało to wszelkie jego wątpliwości, zostały w nim tylko pragnienia; najchętniej otworzyłby swoją klatkę piersiową i oddał mu swoje nagie serce. Nie myślał teraz o nikim innym, po raz pierwszy od bardzo dawna liczył się tylko i jedynie on, wiedział że to było to, przecież sam słyszał. Prowadzony przez niego, uniósł lekko głowę, obdarzając go przy tym rozmarzonym, lekko przyćmionym wzrokiem. Słuchał go jak zaklętej pozytywki; słowa blondyna trafiały w sedno jego problemów tak dobrze, że serio można było go posądzić o czarną magię. Nie trzeba było tłumaczyć, że wziął sobie to wszystko do serca. Otworzono przed nim nowe drzwi i nie miał zamiaru odchodzić, bez sprawdzenia co jest po drugiej stronie. Jego oddech był coraz głębszy, kiedy był coraz bliżej jego twarzy, już wiedział na jakim przystanku zakończy się ta podróż. Boże, jak było mu dobrze! Aż chciał płakać! Jego dłoń, jego usta… Czy to właśnie znaczyło być pięknym i kochanym? Nie wytrzymał - zamknął oczy, a z nich poleciały dwie małe łezki. - Ach! - westchnął głośno. Nagle poderwał się trochę do góry i zaczerwienił się cały, po czym zakrył usta dłonią. Wzrok miał dziki, jakby zobaczył pająka na nosie Amona. Co się stało, że tak zareagował? Okazało się, że przez to całe ciepło do dolnych partii jego ciała również napłynęło trochę krwi. Od tej chwili udało mu się płynąć z prądem i po prostu poddać się uczucia, lecz kiedy blondyn ostentacyjnie się o niego “otarł” nie był w stanie tego zignorować, sensacja była zbyt silna. Znowu poczuł wstyd i strach. Wyszedł na niewyżytego zboczeńca (bardziej niż zwykle), ach co robić? Jest już na pewno skończony w jego oczach. - A-amon j-ja… - wysapał, lecz nie dokończył myśli. Nie, to nie mogło się tak skończyć. - N-nie ważne! - Zamknął oczy i ponownie szybko się nad nim nachylił, starając się nie ruszać przy tym biodrami, oraz nie myśleć o ich niemalże stykających się kroczach. Musiał to przeżyć! Raz kozie śmierć! Znowu ich usta dzieliły milimetry, jednak on nie potrafił zbliżyć się bardziej. Zepsuł ten moment, niech to szlag! - Amon… - po raz kolejny mruknął błagalnie, czując jego oddech na swojej skórze. - Pocałujesz mnie znowu..? *** Zadziwiało, go jak swobodnie i dobrze odnajdywał się w jego bliskości. Czy była to zasługa legendarnego już astralnego połączenia? Ich ciała w końcu splotły się w jedno, a on był pewien jak niczego innego - właśnie tego pragnął, właśnie z nim poznawał, czym jest uczucie, które bezwiednie nazywał miłością. Nawet czując wilgotne ślady na policzkach chłopaka, nie uznał znaleziska za nic nadzwyczajnego. Pozornie niepasujący element układanki nie przyniósł mu nic poza lekkim rozbawieniem. Był przecież po stokroć pewien, że czyni dobrze. Akceptował każde z wywoływanych w nim wrażeń - ich całą pokaźną paletę. Strach, niepewność, wstyd i zagubienie. Każde z nich traktował jako małe zwycięstwo; drogowskaz, który prowadził go do celu. Oddanie, pasję, budzącą się w nim rozkosz. I nieme żądanie o więcej. Jak niewiele brakowało, by w końcu wyznał, co siedziało w nim od lat! Słowa same cisnęły mu się na język, jednak poza urwanym oddechem, nic innego nie opuszczało jego ust. Czy w tej sytuacji jakiekolwiek zapewnienia miały sens? Dzielące ich uczucie było aż nadto widoczne, a miłość wyczuwalna pod dotykiem dłoni. Nie wypowiedział tych słów, czego później jeszcze długo żałował. Zamiast tego, wyciągnął rękę na całą jej długość, odnajdując skraj koca, ścielącego łóżko. Nakrył ich splecione ciała, powodując, że nieznośne gorąco stało się jeszcze bardziej dokuczliwe, a światło lampki nocnej niemal zupełnie przygasło. Tak było prościej. Oddał się dotykowi, kierując wyłącznie tym jednym zmysłem. Zjeżdżając dłońmi wzdłuż jego pleców, podążał po omacku, wyłączając inne wyrażenia pochodzące z zewnątrz ich ścisłego kokonu. Palce zacisnął na jego pośladkach, gładząc je przez materiał spodni. - Nie - odpowiedział z rozbawieniem na jego prośbę. - Ty to zrób... - zarządził, rzucając mu niemałe wyzwanie. Zbliżył się do niego, wyciągając twarz, której skóra zdążyła pokryć się potem i ich skroplonymi oddechami. Ułatwił mu zadanie, balansując na odległości milimetrów, co było równie intymne co sam pocałunek. Choć zadanie należało to Matta, nie sądził, że długo wytrzyma w takim stanie. Drgnął lekko, czując na sobie każdy jego ruch. Z jego warg wydobyło się westchnienie, którego nijak nie potrafił stłumić. Serce biło mu jak oszalałe. Zdołał z siebie wydusić, po raz pierwszy w życiu w niemal błagalnym tonie: - Nie ruszaj się - poprosił, silniej zaciskając ręce na jego biodrach, starając się je zatrzymać przed najmniejszym poruszeniem. Choć sam ledwie potrafił się powstrzymać, a brak dotyku zdawał się w tej chwili torturą, naprawdę, nie chciał zbyt wcześnie kończyć tej błogiej chwili. Uniósł przedramię, wpuszczając do środka odrobinę cennego, lodowatego powietrza i światła. - Drzwi nie są nawet zamknięte... - spostrzegł, przez ułamek sekundy rzucił spojrzenie na nieznaczącą rzeczywistość poza ich splotem ciał. - A ja jestem w szoku, jak bardzo mnie to nie obchodzi... - mruknął, a Matthew mógł się tylko domyślać, że na ustach Amona wykwitł jego sztandarowy, ironiczny uśmieszek. Z bioder chłopaka pokonał niedługą drogę na zapięcie jego spodni. Odnalazł w ciemności gotowy do rozpięcia guzik, jednak nim cokolwiek uczynił, z pokorą zapytał: - Mogę? *** Usunięcie aspektu wzroku wzmocniło resztę zmysłów. Widać było, że Amon dobrze wiedział co robił - otwierał przed nim kolejne drzwi przez które tamten poznawał siebie i swoje pragnienia, przekonywał się o tym, że jego granice leżą znacznie dalej aniżeli mu się wcześniej wydawało; z każdymi kolejnymi jednakże coraz bardziej kresu swoich możliwości na dzień dzisiejszy. - Mh - przygryzł wargę, czując jego dłonie na swoich pośladkach, jednocześnie starając się być jak najciszej, co całkiem szczerze nie wychodziło mu zbyt dobrze. Doprawdy, co on z nim zrobił. Na szczęście pod kocem nie było widać, że Matthew rozgrzany był niemalże do czerwoności, lecz można było słyszeć jego coraz głębszy, lecz rozchwiany oddech, można było poczuć jego drżenie, oraz gorącą skórę, poczuć zmieszane zapachy ich ciał. Był ucieleśnieniem pragnienia, myślał tylko o przyjemności. Bez wahania wpił się w usta Amona, och, jakież one były słodkie. Nie potrafił się pohamować, tak po prostu, najzwyczajniej w świecie i czuł się z tym bardzo mu dobrze. Temu pocałunkowi było daleko od perfekcyjnego francuskiego; był nieporadny i bardzo pospieszny, lecz mimo tego jego najpiękniejszy w życiu. W końcu połączyli się razem. Teraz nie myślał już o niczym, a jedynie oddawał się swoim pragnieniom i wbrew prośbom Amona przylgnął do niego całym ciałem. Wiedział z czym wiązała się taka bliskość. On również był już bardzo bliski końca, ale nie potrafił teraz się tym przejmować, mimo iż nawet jego ciało dawało mu znaki ostrzegawcze. Oderwał się od niego dopiero, kiedy tamten zdjął z nich koc. Wziął głęboki oddech i lekko uchylił swoje powieki, by spojrzeć w oczy blondyna. Włosy na jego głowie musiały naprawdę przypominać ptasie gniazdo, nie dbał o to jednak, bo liczyli się tylko oni. Chciał mu to powiedzieć, ale nie miał już siły, jedynie opadł na jego ramię, znów przymykając oczy. Powoli się uspokajał, lecz nagle jakby wylano na niego wiadro zimnej wody. Poderwał się lekko i jęknął. To był jego limit, dzisiaj dalej nie pójdzie nigdzie. - Nie! - pisnął. Szybko złapał go za rękę, jakby nie do końca mu ufając, czy na pewno uszanuje jego decyzję. Jego oczy ponownie napełniły się łzami. Nagle poczuł się strasznie źle, jakby zepsuł wszystko co zbudowali tego wieczora. Nie chciał kończyć! Ale… nie mógł, po prostu było to dla niego zbyt wiele. - Nie, Amon…- jęczał mu prosto do ucha drżącym głosem. - Nie dzisiaj, błagam. Ponownie objął go rękoma i mocno przycisnął do siebie, w szczególności swój policzek do jego ramienia. Nie wiedział co robić, łzy znów mimowolnie wypływały z jego oczu. - Przepraszam - wyłkał jeszcze. *** Jego reakcja była prosta - oddał mu pocałunek natychmiast, równie żarliwie, pewien jak niczego innego, że posiadł w całości jego ciało i duszę. Po prostu wiedział - od teraz wszystko będzie tak, jak sobie tego zażyczy. Wedle jego marzeń, niedających mu chwili wytchnienia. Wpadł w trans, podążając za swoim pragnieniem, chcąc oddać mu wszystko, całego siebie i w zamian wziąć niewiele mniej. Dlatego też czując rękę na swoim nadgarstku, przeżył najprawdziwszy szok. Otworzył gwałtownie powieki, jakby we wrażeniu, że ma do czynienia z pomyłką. Prośba Matta zapadająca chwilę później rozwiała resztki wątpliwości. Zesztywniał wyraźnie, obawiając się chociażby drgnąć. Odpuścił, cofając dłonie, bardziej ze zdziwienia niż rzeczywistej chęci, prędko tracąc ochotę do dalszej walki i... ochoty na więcej. Nie ruszał się przez dłuższy czas, biernie przyzwalając mu na dotyk i wypłakanie się. Opuścił luźno ręce, leżąc pod nim jak bezwolna kukła. - Zejdź ze mnie - poprosił cichym, lecz twardym głosem. Czuł, jakby odebrano mu cenny prezent. To błąd Matta. On wszystko zrujnował. I Amon nie zamierzał udawać, że jest inaczej, swoim zachowaniem obarczając go poczuciem winy. Był wściekły. Na kogo teraz wyszedł? Jakby... Zależało mu bardziej. Jakby chciał tego mocniej niż on, inicjując całe przedsięwzięcie. Niezależnie od czynów Matta, zamierzał zwlec się z łóżka, chociażby siłą. Wyczołgał się z ich ciasnego kokonu pościeli, oddychając lodowatym powietrzem na zewnątrz. Usiadł na skraju łóżka, nie spoglądając na przyjaciela. Brzydził się tym, co właśnie zaszło. Czuł, jakby jego poświęcenie zostało odtrącone, a serce, jakie z trudem mu oddał, zwyczajnie wyrzucone na bruk. Nie przyznałby się do tego nawet na torturach. - I tak tego nie czułem. Nie pomogłaby mi nawet ciekawość - prychnął, odgarniając włosy do tyłu, robiąc z nimi porządek. Wstał na równe nogi, zamierzając wyjść z sypialni Matta, nawet na niego nie zerkając. *** Nie leżał na nim długo, czuł że spieprzył - Amon nie miał już najmniejszej ochoty być z nim blisko, on jednak wbrew temu przycisnął się do niego mocniej w nadziei, że tamten go zupełnie nie odtrąci, lecz jak zwykle mocno się przeliczył. Przygryzł wargę, ale zastosował się do jego polecenia i zsunął się z niego, stając na równe nogi. Nie siadł jednak na łóżku. Cały czas stał jak słup soli, wpatrując się w niego zza dłoni, którą zakrywał oczy. Plan Amona, o całkowitym zrzuceniu odpowiedzialności na Matthewa, zadziałał lepiej niżeli mógłby się tego spodziewać. Chłopiec widział w nim jedynie ból, niesmak i zawód. Zadrżał. Jak on mógł powiedzieć, że nic nie czuł, przecież słyszał jego serce, gotów był składać mu przysięgi o wierności, oddał się mu doszczętnie, lecz jak widać było tego za mało. Przygryzł wargę jeszcze mocniej. Nie, nie mógł na to pozwolić! Ale co miałby zrobić? Teraz było już za późno, by pozwolić mu na pieszczoty, a i tak jego głos nie przedostałby się przez jego gardło. Nie chciał go skrzywdzić, dlaczego on zawsze musiał wszystko psuć?! To był właśnie jeden z tych momentów kiedy czuł obrzydzenie wobec siebie. I nagle wstał. Matt spanikował. Nie mógł sobie przecież teraz pójść, nie po tym wszystkim! Niemalże automatycznie zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę ku niemu (oczywiście go nie łapiąc). - Amon, czekaj! J-ja… - wydyszał. Zapadła głęboka cisza. Nawet jeśli chłopak zwrócił na niego uwagę, jedynie wpatrywał się w niego, oddychając niespokojnie. Bo co i tak miałby mu powiedzieć? Że jednak chciałby się z nim zbliżyć? Jego ciało i dusza za nic by mu na to nie pozwoliły, uważał ten kontakt za brudny i nie wybaczyłby sobie do końca życia gdyby teraz to z nim zrobił, najwidoczniej był jeszcze za mało dojrzały. Znowu walczył ze sobą. Jego serce rozpadłoby się na miliard kawałeczków, jeśli blondyn go teraz opuścił. On był pewien, że to poczuł. *** Nie mieli szans na szczęśliwe zakończenie. Za późno było, aby udawać, że nic się nie stało. Zamierzał, jak najszybciej opuścić sypialnię Matta, Musiał ochłonąć. Przemyśleć, jak odkręcić to wszystko, by na nowo zyskać wiarygodność... Na nowo pokazać, że nie zależy mu ani trochę. Prychnął, słysząc jąkanie rudzielca. Przynajmniej miał on tyle rozumu w głowie, by nie próbować zatrzymać go siłą. To z pewnością nie skończyłoby się dobrze. Amon odwrócił się, z furią nacierając na chłopaka. - Amon, ja, ja! - parodiował go piskliwym głosem, ponownie znajdując się blisko niego, jednak w zupełnie odmiennej sytuacji. - Nie kłopocz się już - dodał złośliwie, spoglądając na na niego z góry. Dostrzegł jego zaniepokojenie i zażenowanie minioną chwilą. On również to przeżywał, reagując jednak na swój sposób. - Uhuhu, będziesz ryczał, Mattuś? - teatralnie udał zmartwienie, aby zaraz wybuchnąć z pełnym impetem: - Świetnie! Tylko to potrafisz! - zakpił, wyraźnie podnosząc głos. Nie myśląc wiele, pchnął go za ramiona w kierunku łóżka, nie chcąc dłużej na niego patrzeć. Pochylił się zaraz nad nim, kolanem opierając o krawędź łóżka. Nie dotknął go już jednak, sięgając po przedmiot znajdujący się tuż ponad głową rudzielca. - Zabieram ją - poinformował groźnym szeptem, jakby rudzielec mógł się temu sprzeciwiać. Chwilę później dopadł do drzwi sypialni, a przekraczając je, ruszył biegiem po korytarzu. zt |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Pon Paź 29, 2018 12:08 am | |
| Ciśnienie w pokoju podniosło się bardzo gwałtownie. Matt zrobił krok do tyłu - przeląkł się. Po raz kolejny był świadkiem przemiany Amona w potwora, wiedział do czego był zdolny, jednakże nie miał gdzie się przed nim ukryć. Nagle zamiast smutku i zmieszania poczuł strach, ten najbardziej pierwotny, lecz nie uciekał - od niego nie umiał uciec. Nawet gdyby stawiał opór to on i tak nie miałby z nim szans. Runął jak długi na łóżko, będąc sparaliżowany własnym strachem. Nim osłonił twarz przed domniemanym ciosem, zdążył złapać jego błysk w oku: błysk dzikości, błysk gniewu, błysk nienawiści, błysk bestii - jego krew się zmroziła, a jego ciało skostniało. Drżał. I nagle nic. Nic się nie wydarzyło. Wziął to co było jego, po czym słychać było jedynie coraz to oddalające się kroki. W pokoju nastała głucha, nieprzyjemna cisza. Matthew się nie ruszył; nawet nie drgnął, w pierwszej chwili i w drugiej, i w trzeciej. Lampka zdawała się już przygasać, zanurzając pokój w ciężkiej ultramarynie nocy, rozbieloną jedynie poprzez nikły blask księżyca zza okna. W końcu po jakimś czasie adrenalina zdawała się ustępować. Powoli jego dłonie z jego twarzy spływały, ku jego szyi, pozwalając wbić mu wzrok w ciemny sufit, po czym znów mocno chwycił się tym razem za ramiona i zacisnął zęby, przywdziewając przy tym pozę niespokojnego nieboszczyka leżącego w trumnie, przez jakiś czas w niej zastygając. Nie mógł się ruszyć. Jego krew była z ołowiu, a mięśnie z kamienia. Sama klatka piersiowa musiała teraz ważyć co najmniej tonę. Łóżko i pościel wydawały się coraz bardziej uginać pod jego ciężarem, jakby chciały go doszczętnie pochłonąć, a on na to pozwalał. Po klatce piersiowej najszybciej tonęła jego głowa, po której wirowało na raz tyle myśli i wspomnień, że aż sam sufit zdawał mu się oddalać i odsuwać gdzieś za mgłę, coraz bardziej przyćmiewającą jego zmysły. Nic nie widział, nic nie słyszał, a czuł wszystko jakby przez kokon, jakby jego dusza wyszła z jego ciała. Nie myślał już świadomie, aczkolwiek dobrze znał ten stan. Dobrze wiedział do czego to zmierzało, nigdy jednak nie z takim impetem. Nie, nie mógł na to pozwolić - taka mu przyświecała myśl, która mimo swojej maleńkości w porównaniu do innych mar trzymających go na łóżku, poderwała go na równe nogi. Potem już jednak nic nie rejestrował. Jakimś cudem znalazł się przy szafce i założył na siebie koszulę nocną, jednak nie wiedział co się stało z jego ubraniem dziennym, ani jak wrócił z powrotem na łóżko. Wszystko to było jak robione we śnie, o którym zdążył już zapomnieć. Pościel zdawała się być jeszcze bardziej przeszywająco zimna, niż wcześniej. Powoli jednak przestawał drżeć. Adrenalina opadała, a on sam jakby zaczął zdawać sobie sprawę z tego gdzie się znajdował. Nie leżał pod pierzyną, a raczej siedział na niej, wciśnięty w kąt z blisko podkurczonymi nogami. Jego prawa dłoń trzymała lewą za nadgarstek, którą mocno przyciskał coś policzka. Zacisnął mocniej palce. Rozpoznał co to było. Otworzył usta, wykrzywiając je w grymasie, próbując nabrać powietrza w płuca. Jednak i ona i gardło były szczelnie zaciśnięte. Wydobył się z nich tylko cichy jęk. Po jego policzku spłynęły kolejne łzy, mimo bólu. - P… przepraszam… - ledwo mamrotał, patrząc w przestrzeń, przyciskając do siebie dziwne skrawki delikatnego materiału. Przypominał w tym momencie opętanego. Od kiedy pamiętał zdarzały się mu takie “stany”. Zawsze w nocy, w łóżku, kiedy już nikt nie mógł go usłyszeć. Z razu na raz coraz intensywniej. Czegóż i tym razem mógł się spodziewać? Dusił w sobie każde z tych ciężkich wydarzeń od paru tygodni. Nic dziwnego więc, że to naczynie się w końcu przelało. Przyciągnął do siebie kolana. Z czego jedno było przykryte przylegającym, delikatnym materiałem, a drugie gołe. Spojrzał na nie i przygryzł wargi. Po raz kolejny jego klatka piersiowa zaciskała się. Poczuł na sobie nagle spojrzenia. Pełne pogardy, wypalające dziury na karku spojrzenia, a dwa z nich były najostrzejsze. Wzrok dwóch, rosłych mężczyzn, każdy z nich zmęczony, pełen żalu i pretensji, każdy pełen rozczarowania i odrzucenia, wbijały sztylety w jego duszę. - Przepraszam, w-wybczcie! - majaczył, ukrywając głowę w ramionach, po czym poczuł coś innego. Było to zupełnie inne spojrzenie. Było słabe, pełne smutku, łez i również żalu. Snuło w jego głowie melodie płaczów i łkań, które na zawsze tam zostają. - Wyabcz mi! J-ja nie chciałem! - tłumaczył się coraz żałośniej. W końcu nakrył się pierzyną, myśląc, że tak ucieknie od tych mar. I o dziwo wszystko ucichło. Zamiast tego poczuł dłoń na swoim ramieniu. Zrobiło się mu gorąco. Podniósł głowę. Lustrowała go wysoka postać, naprzemiennie z zielonymi i szarymi oczami. Odbijała się w nich niknąca czułość, również zawód, lecz tym razem patrzyła na niego z największym obrzydzeniem. -Przepraszam! Nie miałem prawa! Błagam, wybacz mi!!! - ujadał. Znowu próbował się ukryć. Tym razem dotyk zmienił się w ucisk i z każdą chwilą rozprzestrzeniał się bardziej. Na jego plecy, szyję, twarz, kolana i w końcu uda. Jakby ktoś zatapiał w nim paznokcie. Jęknął, a wtedy w jego uszach odezwały się dwa głosy. Jeden szorstki, gniewny, wbijał mu kolejny sztylet w serce, drugi słodki, ciepły, wlewał do niego truciznę - zmieniający ucisk w pieszczotę i na odwrót. Matthew nie mógł tego wytrzymać. Zatkał uszy i zaczął krzyczeć, zanosząc się łzami. - BŁAGAM, PRZESTAŃ! PRZEPRASZAM! NIE ODCHODŹ!!! WYBACZ MI!!! - Wszystko to powtarzał jak mantrę dopóki nie nastała cisza. Otworzył oczy. Zobaczył coś. Było to bardzo niewyraźne, pokraczne stworzenie. Żałosne, bez kształtu, jakby bez kości, aż sam poczuł wstręt, a później zaniósł się płaczem. Jednak kiedyś też zasnął, lecz kiedy - nie wiadomo. Dawno już zatarły się granice między snem, a jawą.
/zt
|
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Nie Gru 08, 2019 8:43 pm | |
| `- No, Borcke… - Z sali biblioteki akademii wyszło dwóch mężczyzn. - jeśli pokażesz taki poziom na egzaminach, to niech spróbują nie zaproponować ci własnego biurka na wejście - dumnym głosem oznajmił profesor. Ostatecznie gratulował nie tylko swojemu podopiecznemu, ale byłby obłudny, gdyby nie i sobie nie pozwolił na chwileczkę pychy. To jakie przez te lata zrobili postępy i jaka więź (oczywiście kontrolowana) ich połączyła… nie jeden uczelniany profesorzyna mógłby mu pozazdrościć. Było to ich ostatnie już spotkanie w tejże relacji, Goldenmayer oczywiście za nic w świecie nie pozwoliłby sobie na rozczulanie, aczkolwiek będzie tęsknił za popołudniami w towarzystwie rudzielca. - Dziękuję, profesorze - odparł chłopak, nawet nie starając się patrzeć w stronę mężczyzny. Wczorajszy wieczór nawet dzień później dawał mu we znaki. Mimo że na pytania odpowiadał on bezbłędnie to wrażenie wiecznego rozkojarzenia i dziwnej nieobecności, co nie uszło też uwadze staruszka. - Nie myśl sobie jednak, że nie ma rzeczy nad którymi nie mógłbyś popracować - chłodno zmarszczył brwi. - Nie wyobrażam sobie, że podczas egzaminu ustnego miałbyś się gapić w okno… Tylko mi nie mów, że się nim jeszcze stresujesz, chyba to przerabialiśmy. - Nie, profesorze.- W takim razie dlaczego nie możesz się skupić, Borcke? - Nie wiem… To pewnie tylko zmęczenie... - mówił uciekając gdzieś smutnym wzrokiem. Goldenmayer przeżył na tym parszywym świecie jednak zbyt długo by nabrać się na tak kiepski blef. Natychmiast zmarszczył brwi mocniej, przywdziewając swoją budzącą trwogę w uczniach, znaną minę, aż sam Matthew poczuł gęsią skórkę. - Zmęczenie? - surowo zapytał, nie szczędząc mu przy tym lekkiej kpiny. - A czy przypadkiem dopiero co nie wróciłeś z urlopu zdrowotnego? Mało ci zaległości tuż przed egzaminami? - pokręcił głową z niedowierzaniem. Wolał sobie nawet teraz nie przypominać jak przeżywał jego wypadek, przez który chłopak musiał wrócić do domu. Sam nie wiedział że wciąż zdolny jest do takich silnych stanów niepokoju, aż myślał, że odwoła ostatnią lekcję, a przecież suma sumarum nic się nie stało. - Z tego co wiem we wtorek miałeś jeszcze iść do tego starego wariata - Bumpkina… - ...Napiszę dziś do ojca, że mnie nie będzie - jęknął cichutko. Brwi profesora w jednej chwili się uniosły, nie tracąc jednak na grozie i swoistej osobliwości. - Nie? - pytał lekko skonsternowany. Dziwne, bo wczoraj mógłby przysiądz, że Matthew był w skowronkach na samo wspomnienie o parku, oczywiście na ile przyzwoite było to dla mężczyzny w jego wieku. Miał już pewne przypuszczenia co do jego dziwnego zachowania, lecz nie pozwalał sobie na wyciąganie pochopnych wniosków. Postanowił wybadać dokładniej teren. - Bumpkin może i głupieje na starość, ale wątpię, że nie zaprosiłby kogoś takiego jak starego Cavendisha, oczywiście nie bez syna… Byłem pewien, że nie zmarnowałbyś okazji do… Matthew z każdym słowem pochmurniał coraz bardziej, milcząc. No i wyszło szydło z worka (a przynajmniej tak myślał profesor). Znał go chyba już dobrze. W milczeniu tym znajdował więcej, niż w tysiącu słowach wypowiedzianych przez rudzielca. Teraz wszystko wydawało mu się tak proste. Chłopak od dawna nie wspominał o żadnym z jego przyjaciół, a przecież niekiedy bywały dni, że rozmawiali tylko i jedynie o nich. -Mmh… - mężczyzna mruknął tajemniczo, odwracając się od skołowanego młodzieńca i zatrzymując ich. Byli już blisko wyjścia. Ach, dlaczego on się tym tak przejmował? Zwykłe podrostkowe zauroczenia i inne dyrdymały, chyba nie sądzi, że to coś poważnego? Ach, jakież życie byłoby dla nich łaskawsze, gdyby tylko jego uczeń przestał być taki naiwny. - Niczego nie odwołuj, Borcke - nakazał niskim tonem mężczyzna, odwracając się ku z lekka wystraszonemu młodzieńcowi. - Mamy razem parę istotnych kwestii do przedyskutowania, jednakże w tym momencie nasze obowiązki nam to uniemożliwiają. Przyjęcie u wariata to idealna okazja z drugiej też strony… - lustrował go wnikliwie starymi, odmawiającymi już posłuszeństwa, lecz nie mniej bystrymi jak za młodu oczami. W rzeczywistości nie miał najmniejszej ochoty pojawiać się w tamtym towarzystwie i to więcej niżeli tylko z jednego względu. Obmyślił plan, który nawet jeśli by nie odniósł skutku, to nie byłby kompletną stratą czasu, gdyż w rzeczywistości mieli bardzo, ale to bardzo ważne rzeczy do… ekhm… wyjaśnienia. Musiał się poważnie zastanowić w jaki sposób w ogóle ugryźć ten temat, nie spodziewał się po prostu, że kiedykolwiek będzie zobowiązany poruszyć ten temat z kimkolwiek, tym bardziej ze swoim uczniem. Na pewno będzie to bardzo niezręczne, jak i pouczające (szkoda tylko, że zmuszony będzie do paradowania przed tą bandą hrabiątek i dorobkiewiczów). - A - ale, profesorze! - jęknął po raz kolejny Matthew, albo świadom poświęcenia swojego ulubionego nauczyciela, albo dotkniętego do reszty tym, że nie udało mu się do końca zataić swojej tajemnicy. - Bez dyskusji! - zakończył profesor. - Przypominam, że obaj jesteśmy oczekiwani gdzie indziej! Żegnam pana, panie Borcke! - pożegnali się dość oficjalnie (ku rozpaczy rudzielca), lecz nim profesor puścił go, drugą dłoń położył na jego ramieniu w niezwykle czułym jak na niego geście, co kontrastowało jednak z jego kolejnymi, surowymi słowami: - Pamiętaj, Borcke. Zdanie egzaminów nie da nic Grabarzowi, jeśli ten wciąż nie będzie panował nad swoim otoczeniem. - po czym odwrócił się i zniknął gdzieś w odmętach akademii, zostawiając biednego, skonsternowanego i lekko zawstydzonego Matthewa samemu sobie. *** Matthew stanął w miejscu. To był ostatni moment, w którym mógł zawrócić. Od wysokiego na pięć metrów, głównego wejścia do parku, dzieliło go coraz mniej kroków. Dziś poświęcił mu nadzwyczaj wiele czasu, zazwyczaj nie było ono zamknięte. Była to metalowa brama, której proste u trzonu pręty im bardziej wiły się do góry, tym bardziej odchodziły od pionu, przeobrażając się ku zwieńczeniu w zwijane liście, których nie sposób było odróżnić od porastającego ją bluszczu, całkowicie odcinając wnętrze parku od miasta, tworząc mały, odcięty kawałeczek raju tylko dla wybranych. Na jego straży stało dwoje, dostojnie, lecz groźnie wyglądających mężczyzn, pilnujących by tego dnia nie pałętał się tam nikt nieproszony. Chłopak swoim zachowaniem musiał, albo raczej na pewno musiał, wzbudzać zainteresowanie przechadzających się obok mieszkańców Wishtown; stojąc tak jak słup soli na środku dość wąskiej ulicy już ładnych parę minut. Nie sprawiał jednak wrażenia, jakby miał się kiedykolwiek zamiar zejść komukolwiek z drogi, o nie. Chyba wciąż żywił cichą nadzieję, że owi dwaj strażnicy jeszcze go nie zauważyli. Kto wie ile by tam stał, gdyby nie narastające głosy niezadowolenia, dobiegające zza jego pleców, okraszone paroma niewybrednymi obelgami. Nie miał wyjścia, musiał się ruszyć. - Stać! - jeden z dwojga strażników zmarszczył brwi, dokładnie lustrując rudzielca swoim groźnym okiem. Stało się najgorsze. Chłopak zamrugał skonfundowany (przynajmniej to na chwilę wybudziło go z tego dziwnego stanu snu na jawie), aczkolwiek domyślił się, że skoro dzisiejszy właściciel parku zadał sobie trud z odcięciem parku od pospolitego mieszkańca wishtown to raczej nie będzie już wpuszczał tam byle kogo. Rudzielec wyprostował się, przyjmując bardzo stanowczą pozę (czego nauczył się na zajęciach z retoryki). - Matthew Alfred Borcke, byłem zaproszony.Nie zrobił jednak on na nikim takiego wrażenia jakiego się spodziewał. - L' invitation - Odparł ten który się na niego dziwnie gapił - młodszy z wąsem, a jego ton ponadto był o wiele bardziej zuchwały, niżeli można było się tego spodziewać po kimś na jego stanowisku, wyciągając dłoń w białej rękawiczce. - P-pardon? - wydukał Matthew blednąc, co jasno wskazywało na to, że owego nie posiadał. - Mój ojciec, Andreas Borcke, p-powiedział że przybędę później.Zapadła nagle niezręczna cisza. Dwaj mężczyźni nagle zdawali się być o wiele bardziej skołowani od mniemanego nieproszonego gościa; zaczęli spoglądać ku sobie, jakby szukając odpowiedzi za swoimi plecami. Chłopak również na dobrą sprawę nie wiedział, na kim, bądź na czym zawiesić oko. Sam czuł, że miał ten swój głupi wyraz twarzy, kiedy działo się coś czego nie przewidywał. Starszy mężczyzna zbliżył się odrobinę do rudzielca (na co tamten niemal nie odpowiedział krokiem w tył). - Mmmmh - mruknął, mrużąc przy tym oczy, robiąc z nich małe, pomarszczone dziurki. - A niech mnie... rzeczywiście… - powiedział dość głośno, najwyraźniej nie zwracając uwagi na to czy ktoś będzie go słyszał. W Wtem rzucił młodemu wąsaczowi znaczące spojrzenie. Tamten zamrugał, po czym skierował się do równie zbitego z tropu rudzielca. Wyglądał jakby już miał otworzyć usta i coś powiedzieć, zaprotestować, czy jak, ale w ostatnim momencie ugryzł się w język. Wyprostował się, starając się przy tym powrócić do swojego kamiennego wyrazu twarzy. - Proszę za mną, paniczu Borcke! - oznajmił dostojnie, jak gdyby sytuacja sprzed chwili nie miała miejsca, po czym odwrócił się twarzą w stronę bramy i otworzył ją wielkim, mosiężnym kluczem. Matthew najwidoczniej jeszcze nie wiedział jak powinien zareagować na to co właśnie się wydarzyło. Szybko ruszył za młodszym strażnikiem, jakby w obawie, że jeszcze się rozmyśli. Ledwo co przekroczył bramę, a tamta zamknęła się, skrzypiąc przy tym doniośle, na jakiś czas odcinając go od świata zewnętrznego. Matt rozejrzał się dookoła. Rzeczywiście, inaczej nie można byłoby tego ująć. Popołudniowe, letnie słońce, również ledwo przedostawało się do środka tego, niezwykle cichego jak na park w środku miasta, osobliwego miejsca, w postaci nieregularnych, złotych plam porozrzucanych wzdłuż mrocznej alejki drzew, z którego każde przewiązane było mieniącą się niczym złoto wstęgą. Widok ten może i zrobiłby na nim wrażenie, lecz w jego głowie nie było miejsca na razie miejsca na żadne łechtanie zmysłów estetycznych. Idąc za strażnikiem, jego wzrok zawieszonych był gdzieś w takie nieokreślone “przed sobą”, ogólnie sprawiał wrażenie bardzo skupionego, choć gdyby napotkał na drodze dziurę szeroką na pięć metrów, to wpadłby w nią zapewne. Wciąż trawił to co stało się przed bramą. Jak mogli go nie rozpoznać? Jeszcze chwila, a zmuszony byłby okazać dokumenty, taka kompromitacja! Zmarszczył brwi. Jak to się mogło stać?! Rozmyślał nad tym chwilę, lecz zaczęło do niego to w końcu dochodzić; nawet jak był mały to jego rodzina rzadko pokazywała się z nim na jakichkolwiek piknikach, przyjęciach, czymkolwiek, a kiedy poszedł do akademii to już w ogóle. Zupełnie jakby się go wstydzili, albo chcieli ukryć jego istnienie przed warstwą wyższą Wishtown. Ale czemu? Z resztą, aż tak go nienawidzili? Jego matka? Nie… Oczywiście, że to ON jak zwykle odpowiadał za to wszystko... Twarz Matta na zmianę robiła się bardzo blada, lub wręcz kipiała emocjami; nic dziwnego, że co chwile zerkający na niego strażnik zaczął się niepokoić, jeszcze chwila, a kazałby mu się zatrzymać. Szczęście w nieszczęściu ich wzrok się skrzyżował. Mężczyzna odruchowo odwrócił się przed siebie, sztywniejąc, zupełnie jakby się go przestraszył. Chłopak na chwilę przestał myśleć o swoich dramatach rodzinnych; naprawdę, jakby nie miał już teraz dość problemów na głowie. Westchnął głęboko. Za alejką droga skręcała w obszar ogrodów. Matt ledwo poznał to miejsce. Wiadomo było, że latem ten odcinek był wyjątkowo obfity we wszelkiego rodzaju kwiecie, aczkolwiek to co się tam działo było wręcz nieprzyzwoite. Sir Bumpkin najwyraźniej był daltonistą, bo nikt ze zdrowym aparatem wzrokowym tak nie upstrzył by już i tak pokolorowanego odcinka zieleni. Nie wystarczało mu dosadzanie z hektara dodatkowych sadzonek, koniecznie trzeba było jeszcze dostawić dodatkowe donice z krzewami i małymi drzewkami, na dodatek tak ciasno, że nie można było dojrzeć chociażby źdźbła trawy spod spodu. A na dodatek ten wymieszany, obrzydliwie słodki zapach… aż robiło mu się niedobrze. Na całe szczęście szybko przemknęli przez teren właściwych ogrodów. Przez cały czas gdzieś z serca parku dobiegał szmer muzyki towarzyskiej, zdawać by się mogło, że to właśnie on prowadził ich do celu. W końcu oczom chłopca ukazało się jego źródło. Po drugiej stronie nad stawem, na zielonej trawie poruszały się dość nieżwawo i sztywno małe punkciki, a było ich tyle mszycy na liściach akantu wiosną. Wzdrygnął się. Im dłużej im się przyglądał tym bardziej przypominali kręcące się w kółko robaki z ich codziennymi sprawami: Czy panienka Bumpkinowa zostanie wydana za mąż, czy znowu wynajęto tę samą orkiestrę, gdzie skrzypek zawsze gra TĘ partię szybciej niż powinien, a może ktoś znowu dobrał inny odcień skarpet do butów niż powinien - skandal! Po prostu istna śmietanka Wishtown. Czy oni w ogóle wiedzieli co dzieje się teraz za murami parku. W tym momencie jak rozprawiali o znakomitości kremu w cieście czyjaś córka, matka, kochanka, siostra została spalona na stosie, czyjś syn został przez nią śmiertelnie ranny podczas wcześniejszej akcji unieszkodliwienia, ziemia Wishtown znowu nasączy się świeżą krwią. Oni nie widzieli, nie słyszeli tego co on. Wiedzą, że można się od tego ubrudzić, a jednak świętują ten cykl śmierci z otwartymi ramionami opiewając wykonawców. Za tydzień i on będzie pełnoprawnym oprawcom. Mu też wyprawią przyjęcie, pełne kokardek, bukietów i zespołem w altance? To już od dawna nie był jego świat, nawet na balu trudno było udawać. Z drugiej strony, to że nawet o tym myślał było świadectwem, że nie ma dla niego miejsca po tej drugiej stronie do której siłą został wepchnięty. Ile mógł w obu przypadkach robić dobrą minę do złej gry? I to w każdej możliwej kwestii, a nawet takich, które nie śniły się najgrubszym szychom czy to miejskich dorobkiewiczów, czy Inkwizycyjnej kadry. I to teraz ci drudzy mieli być jego domem? Zrozumieć go i dać odpowiedzi? Gdzie on był? Gdzie jego dom? Gdzie odpowiedzi? Gdzie ONI byli?! Czemu ICH tu nie ma, właśnie w tym momencie, kiedy potrzebował ich najbardziej? Dlaczego wszystko zepsuł? GDZIE JEST ON? - Przepraszam… - wymamrotał chłopak, co sprawiło, że strażnik o mało co nie dostał zawału. - Czy może wcześniej… Przypadkiem nie przybył tu, Amon Hackett..- … - Blondyn taki… - mówił niezwykle przejęty. Strażnik popatrzył na niego tak jakoś strasznie bezradnie. Cały czas gapił się w przestrzeń bez wyrazu, a teraz zwraca się do niego bezpośrednio! Co za dziwak! Nikt mu nie mówił co robić w takich sytuacjach. - Ja… Nie wie- - NO PROSZĘ!- strażnik mógł odetchnąć z ulgą, bo na horyzoncie pojawił się znany (i znienawidzony) wąsacz. Jego bielusie, wyszczerzone zęby oślepiły ich blaskiem i temat przyjaciela rudzielca był już całkowicie nieistotny. - Mattuś, nie zanudzaj już służby swoim jojczeniem. Dłużej się nie dało? - Rzucił strażnikowi porozumiewawcze spojrzenie, a tamten odkłonił się tylko i jakby zadowolony, że nie musiał mieć już do czynienia z tym dziwnym gościem pospiesznie cofnął się skąd przyszedł. - Witaj, Oliver… Bracie… - mruknął niezbyt entuzjastycznie Matthew. - A ty jak zwykle dusza towarzystwa. Nie znasz się na żartach? Chyba się na mnie nie obraziłeś, co?- wysoki brunet ciągnął, nawet na chwile nie przestając się szczerzyć. - Łatwo się pomylić, żarty zazwyczaj bywają zabawne.- Uroczy jak zawsze! Boże, jak ja się za tym stęskniłem! - rozłożył ramiona jakby zapraszając do uścisku, ale Matt nie skorzystał tylko poszedł przed siebie. - Naprawdę, nic się nie zmieniło - westchnął i ruszył za nim. - Ty i ten tłusty sztywniak jesteście tacy sami... Tylko musiał byś ważyć z siedem razy tyle ile teraz i żreć na śniadanie trzy udźce z dzika, pięć kilogramów ziemniaków i czternaście tuzinów jajek. - Znowu ci powiedział, że zachowujesz się jak małpa z zoo w Londynie?- Bardzo zabawne, Mattuś. Ten pachoł nie musi nic mówić, by mnie wkurwiać… Wystarczy, że siedzi tam tym swoim wielkim dupskiem i potakuje starszemu, męczybuła… - Dlatego uciekasz? - podniósł brwi i zmierzył go wzrokiem. - Ja? Jak ja nigdzie uciekam! Taki mądry jesteś?! Uwierz mi sam byś nie wytrzymał z nimi tyle godzin! Na szczęście przybyło lepsze towarzystwo! Właśnie… Gdzie jest Amon? Wreszcie poszedł po rozum do głowy i przestał się z tobą pokazywać publicznie. Matt wzruszył ramionami. - Pokłóciliśmy się.- Co?! NO BEZ JAJ! - huknął Oliver. - To ja się cały dzień męczę z tymi wapniakami, a ty mi mówisz, że się pokłóciliście? Lepszej chwili na sprzeczki małżeńskie nie mogliście sobie znaleźć?! - I kto to mówi - rozległ się nieprzyjemny głos kobiecy. Obrócili się, a ich oczom ukazała się piękna, złotowłosa i bardzo rozzłoszczona niewiasta. - Witaj, Matthew. - Uśmiechnęła się uroczo. - A ty nieogarnięty ćwierćmózgu włóczysz się po parku, a mnie zostawiasz tam samą z tą wiedźmą? Może szukałeś tej długonosej córki Cavendisha? Lubisz takie młode, co?! - Uważaj na słowa, Lucy, bo… - Bo co mi zrobisz?! Gorszej tortury od siedzenia tam nie możesz mi zgotować! - Tortury!? Myślałem, że wręcz uwielbiasz siedzieć w towarzystwie tego spaślaka! - On przynajmniej wie co to znaczy odpowiedzialność, dojżałość i… - Nie no, błagam… - załamał ręce. - I WIE CO POTRZEBNE JEST KOBIECIE! - odwróciła się na pięcie i gniewnie pomaszerowała przed siebie. - A TY SKĄD TO NIBY WIESZ, WIEDŹMO?! - Oliver ruszył za nią w pogoń, zostawiając skołowanego Matta w tyle. Rudzielec tak naprawdę się jej nie dziwił. Bodajże największą rzeczą, którą można by było zarzucić jego bratu było unikanie odpowiedzialności, a co z tym się wiązało kategorycznie nie chciał mieć dziecka. I już mniejsza o to, czy to był jej kobiecy instynkt, lecz bez potomka jej pozycja w rodzinie była bardzo niepewna, gdyż wina była zawsze po jej stronie, a jej szwagierka jasno pokazywała co myśli o żonach nie potrafiących spełnić swojego obowiązków małżeńskich. Tyle krzyku, a Matt nie zauważył nawet, że znajduje się już na miejscu. Dookoła niego siedziały trajkoczące skupiska kołtuńskich rodzin; czy to przy stołach, czy na pstrokatych kocach na ziemi co biedniejsi. Lepiej by szybko odnalazł swoją. Trochę mu to zajęło po tym jak spuścił Lucy i Olivera ze wzroku. Każda rodzinka była do siebie podobna: ci sami patriarchowie, te same matrony, ci sami synowie, te same synowe, wszyscy doskonale udawali, że ich życie niczym nie odbiega od normy, tak dobrze, że przekonali sami siebie. W końcu jednak poznał tył cylindra swojego ojca. Nie podszedł od razu. Właściwie nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Siedzieli sami przy stole i trzymał za rękę swoją żonę. Niby taki zwyczajny widok, co? Wszystkiego mógł się spodziewać po swoim ojcu, ale… czułości? Chociaż od narodzin swojego pierwszego wnuka można było powiedzieć, że jego kamienne serce trochę zmiękło. - Witaj, Matthew - nagle za nim rozległ się niski głos. Matt nerwowo się obrócił. Stał przed nim postawny mężczyzna z bujną brodą. - Och, witaj! - odpowiedział nerwowo chłopak. Nathaniel spojrzał na stół, przy którym siedzieli ich rodziciele. - Chodźmy - zarządził ten mniej gadatliwy z jego braci. - Ach, Matthew! W końcu jesteś! - Grace Borcke klasneła w dłonie, gdzie jej mąż mruknął tylko na powitanie. - Wiesz, która godzina? Jeszcze chwila, a nie zdążyłbyś na obiad. - Wybacz, Matko… Ojcze - spuścił głowę, w dość wyuczonym geście. - No, już dobrze, ważne że dotarłeś. A teraz usiądź! Zaraz podadzą indyka! Matt usiadł, jakby do wykonania wyroku. Wkrótce i nadszedł on, jego największy wróg - mięso! Przy okazji nadeszli też Oliver z Lucy, jak widać na razie uspokoili, przynajmniej do końca uroczystości. Zaczęło się. Tak samo jak zwykle: Matka zaszczebiotała wesoło o jakiś kołtuńskich błahostkach, Maria (która siedziała wcześniej tak cicho, że Matt jej nie zauważył) potakiwała raz co raz matce, lub ją prostowała, przy okazji zerkając nieprzyjemnie na Lucy, która modliła się po cichu, by temat nie zszedł na dzieci (co w tym klimacie było nieuniknione), Oliver opowiadał jakieś mierne, niesmaczne na kołtuński sposób żarty, które wywoływały reakcje jedynie u skołtuniałej do końca matki, patrząc przy tym na cicho siedzącego Nathaniela, nakładającego sobie kolejną dokładkę indyka, a nad wszystkim czuwał on - Andreas Hans Josef (von) Borcke czekający tylko na chwilę, by powiedzieć coś co zepsuje humor wszystkim. Matt marzył tylko o tym by zaraz obok ich stołu odbył się pojedynek na broń palną i kula trafiła w jego głowę. Czuł jak powietrze na jego barkach robiło się coraz cięższe. Nie mógł już słuchać tych bzdur. Po co on tam przylazł, nikt nawet zauważył że on tam siedział. Nie mieli pojęcia z czym on musiał tam siedzieć. - Idę zapalić - oznajmił i iście po angielsku, wstał od stołu. Wyszedł szukać Goldenmayera, który rzekomo miał tu być. Już wyciągał papierośnicę, gdy nagle rozniósł się znów ten znajomy, niski głos: - Potrzebujesz ognia? - ACH! Co?! N-nie - odpowiedział jawnie zaskocznony znowu widząc swojego brata. Jakim cudem potrafił się tak zakradać z taką posturą? Jak się spodziewał stali tak i palili w kompletnej, niezręcznej ciszy. - Jak w szokle? - w końcu wypalił, czym kompletnie zbił Matta z nóg. - Dobrze chyba… kończę ją - odparł blady jak ściana. - To dobrze - stwierdził, najwyraźniej zadowolony, że wypełnił już swój obowiązek starszego brata. - A tak poza tym… Jest tu Cavendish… ze swoim synem. Matt milczał. Przygryzł wargę. - Po drugiej stronie, niedaleko orkiestry… pozdrów go ode mnie - powiedział brodacz i odszedł, równie szybko jak się pojawił. Darzył sympatią balsamistę bo tak jak on interesował się konstrukcją, choć zamiast małych mechanizmów, wolał wielkie maszyny parowe. Matt został sam. A jednak, jest tutaj. Miał wrażenie, że nie rozmawiali ze sobą tyle czasu. Wyjrzał we wskazane przez Nathaniela miejsce. Poczuł, że wszystkie jego wnętrzności zawiązały się na supeł i to nie za sprawą indyka... |
| | | Lynn Cavendish Zegarmistrz
Liczba postów : 488 Join date : 10/02/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Nie Mar 15, 2020 8:05 pm | |
| Nikt nie mówił o balu, jakby wydarzenie to nigdy nie miało miejsca. Lynn zaczynał nawet sądzić, że w rzeczywistości, wczorajszy wieczór był jedynie wytworem jego wyobraźni. Alcester zwracał się do niego z większą wyniosłością, żarty Amona stały się złośliwsze, jednak jedynym dowodem na to, że miniony bal mu się nie przyśnił, było utykanie Lilly z powodu poranionych od tańca stóp. *** Ledwie zdążył przekroczyć próg własnego domostwa po ciężkim dniu pracy, gdy z okna dostrzegł element wyraźnie niepasujący do krajobrazu. Blond czupryna Amona pod wejściem służby, wkrótce oddalająca się ku głównej bramie. Zauważył, że młody mężczyzna dzierżył w dłoniach drobny pakunek. Był tutaj. Pod jego nieobecność. Lynn stał jak wryty, przyklejając twarz do okiennej szyby, jakby to miało pomóc mu w rozwiązaniu zagadki obecności Amona w posiadłości Cavendishów. Odpowiedź była jednoznaczna, ale to nie przeszkodziło mu w upewnieniu się w możliwie prosty sposób. Popędził w stronę kuchni, zaraz przedzierając się przez zaskoczonych pracowników. Zapomniał o całym zmęczeniu dniem i pracą balsamisty. Przyświecał jeden cel - przyłapać ją na gorącym uczynku. Chciał wyjaśnień co do tej jawnej zdrady. Minął kolejne drzwi, niemal zderzając się z Lillianne, oddalającą się z miejsca zbrodni. Powitała go oziębłym spojrzeniem zza uniesionych brwi, zaraz zmuszając się do ugięcia karku, czego wymagała od niej pozycja służącej. Nie byli sami; musiała utrzymywać pozory. — Co on tu robił? — wysapał bez zbędnych grzeczności. Jej kpiący uśmiech sprawił, że pożałował bezpośredniości. Doskonale zobrazował swoją zazdrość, do której niedawno sam się przyznał. Wiedział, że tylko obecność innych służących powstrzymywała Lil od złośliwego komentarza. Z głęboką pokorą spuściła wzrok, by odpowiedzieć: — Amon był tu z mojej prośby, paniczu. W czasie mojej przerwy; mam nadzieję, że nie jest to problemem. Z pewnością zostałby dłużej, lecz nie chciał cię kłopotać, paniczu — wyjaśniła pieczołowicie. — A teraz, jeśli panicz pozwoli... — ukłoniła się, wymijając go zręcznie, udając, że uzyskała jego przyzwolenie. *** Wielokrotnie czyniła to samo później, jak nigdy wykręcając się pracą, choć dotychczas była ekspertem w jej unikaniu. Ignorowała Lynna, a gdy pozostawali sami zanosiła się śmiechem po jego desperackich prośbach o chwilę rozmowy. Czuł się zagubiony. Bezwolnie oddawał się pracy, tylko w tym widząc sens. Wcześniej często marzył o samotności; zdawało mu się, że spokój jest szczytem jego marzeń. Ale to, czego doświadczył, znacznie odbiegało od definicji jego szczęścia. Zwykł obserwować Amona, gdy ten przywdziewał biały kitel, rozpoczynając dzień w pracy. Podawali sobie dłonie na przywitanie, miażdżąc wzajemnie swoje palce. Tak wyglądał ich jedyny kontakt do końca dnia, jeśli nie liczyć krótkich złośliwości, gdy nadarzyła się okazja. Od dawna czuł, że się od siebie oddalają. Nie potrzebował szóstego zmysłu, aby wiedzieć, że dzieli ich pewna niechęć. Żarty, uszczypliwe komentarze, którymi obdarzali się od zawsze, teraz jakby... zyskały nowe podłoże. Motyw, dla którego ich rywalizacja stawała się coraz bardziej zaciekła i poważna. Był pewien, że zna powód ich konfliktu, choć nie zamienili o nim nawet słowa. Oczywiście, mylił się. Ale to nie przeszkadzało mu w pragnieniu wygranej, nawet jeśli dotychczas próby walki niosły za sobą żałosne efekty. Doświadczył też przykrego uczucia, przekonując się, że drugi z jego przyjaciół nie będzie wiecznie na każde jego wyzwanie. Matthew często był nieobecny, a jeśli już się spotykali, miał wrażenie, że chłopak żył w innym świecie, co z żalem akceptował, tłumacząc sobie, że po egzaminach rudzielca wszystko wróci do normy. Taką przynajmniej miał nadzieję. *** Jego jedyną rozrywką od ładnych kilkunastu minut było przyglądanie się rozbawionej Lilly, bez zapału ścierającej kurze w najdalszym kącie pokoju, bezczelnie odwzajemniającej spojrzenie Lynna. Stał on na środku garderoby, naprzeciw męczącego się z przyszyciem pętelki na łodydze kwiatu w butonierce Alcestera, czerwieniejącego na twarzy, wkrótce dorównując kolorowi dalii, którą trzymał pomiędzy palcami. Niewiele brakowało, by zaczął warczeć i wyklinać, aż w Lynnie odezwała się odrobina współczucia dla niemal ślepych oczu lokaja i jego niezbyt sprawnych rąk. — Alcester, daruj sobie... Przecież i tak nikt nie zwróci uwagi na brak tego durnego chwasta w... — Dla własnego dobra, zamilcz, chłopcze, jeśli masz zamiar raczyć mnie tymi genialnymi uwagami — ostrzegł go przez zaciśnięte zęby, do czego Lynn natychmiast się dostosował, widząc nawleczoną igłę wyjątkowo blisko własnej twarzy. — Lilly, dziecko! Nie udawaj, że pracujesz, przydaj się na coś! — huknął nagle na dziewczynę, nawet na nią nie patrząc, ale znając ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, co dokładnie czyni. Służąca podskoczyła cała, wstając z kolan i w biegu wycierając rękawiczki o fartuch. Stanęła na baczność obok mężczyzn. — Dwie pętelki pod butonierką, cal od siebie. Zero filozofii, pospiesz się, dziewczyno — poinstruował ją prędko, oddając w jej dłonie kwiat oraz igłę z nitką. — Ja pójdę poinformować pana domu, że wkrótce będziesz gotowy — zwrócił się do młodego Cavendisha, odchodząc zamaszystym krokiem. Zostawił ich samych, w dość niezręcznej sytuacji. Lillianne przeszła do pracy, radząc sobie o wiele sprawniej niż stary lokaj, przekuwając materiał marynarki, tworząc po wewnętrznej stronie prostą pętelkę. A on... Był jedynie w stanie przyglądać się jej twarzy, znajdującej się niespodziewanie blisko, tak blisko jak na balu podczas pierwszego i ostatniego tańca, który był mu teraz odległy jak sen. Nie śmiał się odezwać, przez ostatnie dni na każdym kroku doświadczając jej nieubłaganej niechęci. Dlatego nie próbował ukrywać zdziwienia, gdy usłyszał jej ciche, niespodziewane pytanie: — Wyjście na salony...? Na czym właściwie to polega? — Nie uniosła wzroku, oddając się zajęciu przyszycia czarnych nitek do marynarki, lecz wykazywała jawną ciekawość o zgromadzeniach, na które uczęszczał. Lynn w normalnych okolicznościach nie powstrzymałby rozgoryczonego westchnienia. Nienawidził wyjść na przyjęcia w towarzystwie własnego ojca, a jeszcze bardziej nienawidził wszelakich kontaktów z dupkami z wyższych sfer, w tym całej swojej wielkiej rodziny, której członków nawet sam nie kojarzył. Zwłaszcza, że ostatnio piekło to przybrało na sile, gdy William, jego ojciec, najwyraźniej za wszelką cenę usiłował znaleźć odpowiednią partię dla Lynna (co, swoją drogą, wiecznie kończyło się porażką). — Na... Rozmowie. Wymianie poglądów na tematy, na które ma się nikłe pojęcie. Na zabawianiu dam, rozrywce, po której nie czujesz się w żadnym wypadku zrelaksowana, a jedyne, na co masz ochotę, to walenie głową w mur — zdobył się na enigmatyczną odpowiedź, jedynie z powodu wywęszenia okazji na załagodzenie ich sporu. Obserwował jej reakcję, nie ruszając się ani na cal, by ułatwić dziewczynie pracę. — A tak, aby zrozumiała cię głupia służka? — po chwili ciszy poprosiła go o odpowiedź innymi słowami, mogąc się tylko domyślać, jak „wyjście na salony” wygląda w rzeczywistości. Zatrzepotała rzęsami. Zmarszczył brwi w niedowierzaniu. — Gdybyś była głupią służką, nie miałbym w zwyczaju odpowiadać na żadne z twoich pytań — wypowiedział, jakby było to zupełną oczywistością. — Gdybyś była głupia, nie dałabyś rady wytresować mnie jak psa, nagradzając za szczerość i karząc za kłamstwo — ukorzył się, zaraz z satysfakcją obserwując łagodny uśmiech pojawiający się na ustach Lil. Komplement, choć świadczył o przebiegłości dziewczyny, wyraźnie przypadł jej do gustu. Zastanowił się chwilę, nim udzielił bardziej wyczerpującej odpowiedzi. — Spotkania te... są jak taniec godowy. Mężczyźni przechwalają się swoim majątkiem - oczywiście niedosłownie ani nachalnie, bo to się nie godzi. Kobiety śmieją się z żartów, których nie rozumieją, tym głośniej, im więcej wypiją. Padają osobiste pytania, niby z grzeczności i troski. W rzeczywistości toczy się gra; trwa nieustanne przedstawienie. Tajemnice, obłuda i egoistyczne zaspokojenie własnej ciekawości to motywy przewodnie. Wszystko pod stertą pięknych pozorów, którym uległabyś nawet ty — mówił cicho, przyglądając się poczynaniom dziewczyny. — Czyli... Dostrzegasz to wszystko, wypowiadając się o reszcie tego zgromadzenia z jawną pogardą i... chodzisz tam, okazując, że nie obchodzi cię opinia innych? — usiłowała go rozszyfrować, przekuwając materiał ubrania po raz ostatni, przegryzając nić zębami po zaciśnięciu ostatniego supełka. — O nie, Lil. Każdy to dostrzega — wypowiedział, czując gorąco na własnej twarzy. — Nikt nie powie tego głośno, bo to niczego nie zmieni. Jednak, gdybym nie przejmował się opinią innych, nie chodziłbym na salony. Dopiero brak obecności sprawia właśnie, że stajesz się tematem do rozmów — wyjaśnił kolejną z zasad ludzi, uważających się za lepszych, do których grona, wbrew wypowiedzianym wcześniej słowom, usiłował należeć. Uśmiechem nagrodziła go za wspomnianą szczerość, wpinając w końcu dorodny kwiat dalii w butonierkę i przyszyte pętelki. — Skończyłam. Idź już, nim spóźnisz się i zaczną dyskutować o tobie — popędziła go wesoło, zadzierając głowę do góry. Nie odstąpiła jednak ani kroku. Jedno jej spojrzenie wystarczyło, by był gotów oddać duszę, aby móc z nią pozostać resztę tego wieczoru. Zacisnął zęby, również nie ruszając się z miejsca. Wahał się tylko chwilę, wiedząc, jak niewiele ma już do stracenia. Słyszał dochodzące ich rozmowy z korytarza, wiedząc, że musi się spieszyć. — Już idę — szepnął, czując jak serce wali mu w piersi młotem. — Zapytam tylko raz. Jeden raz i nigdy więcej, przysięgam — mówił prędko, słysząc już żwawy krok Alcestera. — Odpuszczę, jeśli chcesz. Ale muszę wiedzieć. Czy ty...? — Paniczu! Jeszcze nie jesteś gotowy? — huknął na niego lokaj, pojawiający się w garderobie w najmniej pożądanym momencie. Nie usłyszawszy nigdy kontynuacji urwanego zdania, Lillianne odsunęła dłonie od Lynna, odwracając się do starszego mężczyzny. Jakby nie padło żadne z wyznań prosto z duszy, oznajmiła radośnie: — Wszystko gotowe! Alcester zmarszczył swoje czarne, krzaczaste brwi z groźnym spojrzeniem, podchodząc do nich i oceniając jej dzieło. Bardziej na dotyk niż wizualnie. — Dobrze, niech będzie. Idziemy, paniczu — pociągnął go za przedramię, nie dając mu się pożegnać z dziewczyną, ani tym bardziej dokończyć przerwanej kwestii. Dał się poprowadzić, zupełnie zdezorientowany. Stracił swoją szansę. Wciąż czuł silnie bijące w piersi serce, lecz kroczył bezmyślnie w stronę wyjścia. W ostatnich chwilach odwrócił się do służącej, natrafiając na jej spojrzenie. — Nie odpuszczaj — bardziej poruszyła wargami niż wypowiedziała. A może jego wyobraźnia płatała mu figle? Nie był pewien. Ale na nowo zapłonęła w nim nadzieja. Nadzieja tak wielka, aż w myślach wybierał już dla niej pierścionek zaręczynowy. *** Powiedzenie, że nie miał na tym polu wybitnej wiedzy, byłoby znacznym przekłamaniem. Jego krótkie, niemal dwudziestoletnie życie nie doświadczyło go wystarczająco, by gotów był podjąć tę decyzję sam. Podszedł więc do tematu z charakterystyczny sobie, nieumiejętny sposób: — Alcester, czysto teoretycznie... Gdybym chciał się komuś oświadczyć... Jawne przerażenie na twarzy lokaja niemal go rozbawiło. — Nie. Nie. Nie. Nie chcę tego słyszeć. Ani słowa więcej — lokaj wyrzekł na jednym tchu, kręcąc gwałtownie głową. Domyślał się, kto został wybranką Lynna i nie przypadło mu to do gustu w żadnym stopniu. Zaśmiał się w odpowiedzi, szczerząc zęby. Choć nie uzyskał pomocy, reakcja Alcestera była znakomitą rekompensatą. I lokaj, słysząc śmiech swojego panicza, odetchnął z ulgą, nabierając pewności, że padł ofiarą głupiego żartu. — Nie strasz mnie tak... — poprosił go z uśmiechem, na co Lynn kiwnął jedynie głową, wciąż ocierając łzy rozbawienia. Mówiłeś niegdyś, abym brał odpowiedzialność za swoje czyny. Najwyraźniej będę musiał poradzić sobie w tej kwestii sam - stwierdził w duchu, a łagodny wyraz twarzy Cavendisha nie zdradził jego myśli. *** Nie wiedział już, co jest prawdą, a co kłamstwem. „Nie odpuszczaj”, powiedziała, równocześnie zbywając wszystkie jego prośby wspólnego spędzania czasu. Nie odpuszczaj. Nawet jeśli te słowa wypowiedziała zmora w jego śnie, zamierzał się jej posłuchać. Pod pretekstem porannego kaprysu na herbatę przywołał ją do siebie. Rozkazom przecież odmówić nie mogła. *** Zapukała we framugę drzwi własną stopą, w dłoniach trzymając zastawioną po brzegi tacę. Wkroczyła do jego pracowni z nienaturalnie szerokim uśmiechem, w towarzystwie głębokiego ukłonu na powitanie. Błąd. Doskonale wiedział już, że wymuszenie spotkania było ciosem poniżej pasa. Z hukiem umieściła tacę na blacie niskiego stolika. Wprost na zapisanych czarnym atramentem kartkach papieru. Stracił całą pewność siebie. Stał wyprostowany, wciąż zwrócony w stronę drzwi, od dawna oczekując swojej służącej. Ubrany był w elegancką marynarkę, która miała podkreślić powagę owej chwili, nawet jeśli Lil wciąż przywdziewała służebny fartuch. Obserwował jej teatralne poczynania, jakimi było nalewanie zaparzonej herbaty do filiżanki z kilkunastu cali, zachlapując wszystko wkoło. Przełknął ślinę, nie zdobywając się na komentarz. — Przepraszam. Inaczej nie chciałabyś zamienić ze mną ani słowa — uległ zupełnie, przyznając się do oszustwa w ich grze, choć nigdy nie określili jej zasad. — I nic nie zmieniło się w tej materii, Lynn — skwitowała cierpko, nie przerywając pracy, do kiedy filiżanka nie była pełna, a dokumenty na stoliku doszczętnie mokre. Wtedy odstawiła imbryk i ze złością podała mu porcelanę bliżej. Na sam skraj mebla. Po wszystkim ukłoniła się po raz kolejny, obrzydliwie słodkim tonem pytając: — Czy życzy sobie panicz czegoś jeszcze? Westchnął, przykładając dłoń do twarzy. Zamierzał przyzwolić jej na wszystko, nawet gdyby wylała zawartość filiżanki wprost na niego. Wiedział też, że byłaby do tego zdolna. Dla własnego bezpieczeństwa zachował dystans. — Rozmowy — odparł krótko. Szczerze za tym tęsknił. Jak nigdy wcześniej. Głowa pękała mu od natłoku wydarzeń, które nie miały nigdzie upustu. Dopiero teraz docenił, jak wiele znaczyła dla niego sama obecność Lillianne. — To nie wchodzi w zakres moich obowiązków — mruknęła, lecz, w końcu, jej głos przestał być wymuszony. Chyba poczuła ukłucie litości w stosunku do stojącego przed nim mężczyzny. — Obiecuję nie zająć ci wiele czasu — zapewnił, zaraz zbliżając się do niej nieznacznie. Zamilkła, więc uznał to za gest zgody. — Pytałaś mnie... Pytałaś niedawno, czy jestem zazdrosny, Lil. Myślę, że... to coś więcej niż zazdrość — głos mu zadrżał, a grunt pod stopami jakby zachwiał się niebezpiecznie. Zmuszony był improwizować, jeśli od samego początku zrujnowała jego idealnie dopracowany scenariusz. — Alcester oskarżał mnie o chwilowy kaprys. Zapewniam cię jednak, że mam wobec ciebie poważne zamiary. W rzeczywistości, zazdrość sprawiła, że chciałem mieć cię tylko dla siebie. Nie sądzę, by wystarczyło mi to w przyszłości. W przyszłości... Chciałbym, abyś została moją żoną — mówił chaotycznie, obserwując zdziwienie malujące się na twarzy służącej. — Wyjdziesz za mnie, Lillianne? — zapytał pewnym głosem. Otworzyła usta jednocześnie, gdy on klękał na jedno kolano, wyjmując z kieszeni marynarki srebrny pierścionek ze skromnym kamieniem koloru żółtego. Jej zdziwienie przyniosło mu spokój. Nie panowała dłużej nad sytuacją. Klęczał przed nią, najwyraźniej pozbawiając ją chęci do czynienia dalszych złośliwości. Powoli zbliżyła się, odbierając od niego wyciągnięty pierścionek. Uniosła go wysoko ku górze, przyglądając mu się z każdej strony. — Ooo, czy to...? — Topaz — dokończył za nią, spoglądając na nią z dołu z czystym uwielbieniem w oczach, wywołanym nieoczekiwanym entuzjazmem. Nie zdejmując rękawiczek, przymierzyła pierścionek, wyciągając wysoko dłoń, obracając się wokół własnej osi, by z pełnym wzruszeniem podziwiać najpiękniejszy dar, jaki kiedykolwiek otrzymała. Zdjęła go wkrótce z lekkim żalem, nie przestając się jednak uśmiechać. Gdy Lynn zdecydował się wstać na równe nogi, ona zamaszystym gestem wrzuciła pierścionek do filiżanki, świeżo zalanej gorącą herbatą, aż ten opadł z cichym brzękiem na dno. Mina mu zupełnie zrzedła. — Idiotyczny pomysł. Nie wyszłabym za ciebie, nawet gdybyś był ostatnim mężczyzną, jakiego nosi ziemia — prychnęła ze złością, sięgając po tacę, mijając go i zostawiając samego, upokorzonego jak nigdy wcześniej. *** Nie pytał o nią, nie chciał jej widzieć więcej na oczy. Ale jak na złość, pierwsze słowa, jakie obudziły go kolejnego dnia, brzmiały: — Ta durna dziewucha musiała wyjechać do rodziny akurat teraz, gdy pracy jest tyle, że nie wiem, w co włożyć ręce — Alcester pod nosem wyklinał na swoją podopieczną, nie zaważając na zamroczenie Lynna, ściągając już poszewkę spod pierzyny, którą był przykryty. — Wstawaj, zmieniam pościel. Mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi, pewny, że wymówka, którą wymyśliła Lillianne jest kolejnym kłamstwem. Przecież jej siostra, ostatnia z rodziny, zdążyła odejść z tego świata. Lil chciała więc przed nim uciec? Bardzo dobrze. Poprzysiągł sobie już nigdy więcej się przed nią nie płaszczyć. *** Amon był młodym, dobrze prosperującym lekarzem. Choć spoglądając w lustro, odkrywał pierwsze objawy zmęczenia, które od dłuższego czasu nie znikały z jego twarzy, odczuwał ze swojego życia zawodowego satysfakcję. Był podziwiany i lubiany przez kolegów po fachu. Z szacunkiem odnosił się do pacjentów i to samo otrzymywał w podzięce. Radził sobie doskonale, nawet jeśli często nie miał czasu na chwilę wytchnienia. Odczuwał dumę. Gdyby tylko... Gdyby tylko w sferze uczuciowej nie był tak kompletną pokraką. Ach. Wiedział, że robił wszystko na opak. Obiecywał sobie po raz wtóry szczerość, delikatność, cierpliwość. Zawsze, bez wyjątku, obdarzając go obłudą, agresją i natarczywością. Przynajmniej nabrał już szczerości przed samym sobą. Potrafił spojrzeć sobie w twarz i przytaknąć „tak, kocham go”, nie czując więcej wstydu. Przestał dostrzegać w tym swój błąd, nienazwaną chorobę, o której głosił świat. A nawet jeśli... Był gotów czynić światu na złość. Amon pogodził się z własnym pragnieniem. Przemył twarz zimną wodą, wkrótce zapinając ostatnie guziki białej koszuli. Ścisnął w dłoń pożyczony niegdyś tomik poezji, w ten sposób zamierzając właśnie rozstać się z przeszłością, jak niczego innego, pragnąc rozpocząć nowy etap w swoim życiu. Z pełną zaciętością opuścił swój inkwizycyjny pokój, gotów na zmiany. *** Czekał na nią długo. W normalnych okolicznościach nie omieszkałby jej tego wypomnieć, uznając ten gest jako największe poświęcenie. Opuszczała salę egzaminacyjną, ubrana odświętnie. Owszem, serce zabiło mu mocniej, gdy ponownie dostrzegł jej blond pukle włosów, jednak był na to gotowy. Poza tym, uroda Samanthy nie robiła na nim już większego wrażenia. Przestał opierać się o ścianę, ruszając w kierunku dziewczyny, wyraźnie zadowolonej z siebie. Przepuszczała pozostałych adeptów, czekając na kogoś pod salą. Dotarł do niej, witając się, jakby byli starymi znajomymi. — Sam, już po wszystkim? — usiłował zagadać, eksponując swój czarujący uśmiech. Na jej twarzy zagościło przerażenie zmieszane z obrzydzeniem. Cofnęła się w głąb sali, najwyraźniej po tylu latach nie zapominając, kim był dla niej Amon. Próbował ratować sytuację, wyciągając ku niej pożyczoną książkę, którą przetrzymywał i tak zdecydowania zbyt długo. Chciał pokazać, że nie ma złych zamiarów. — Poczekaj... — usiłował ją zatrzymać. W jednej chwili osobę Samanthy zastąpiła mu postać kobiety, która najwyraźniej pilnowała adeptów podczas egzaminu. Zasłoniła dziewczynę własną piersią, z szczerą pogardą spoglądając na blondyna. — Desperacja nie przystoi mężczyźnie — warknęła twardo, ani myśląc ustępować. Grabarz imieniem Christine za wiele już nasłuchała się o postaci Amona, by nabrać się na jego niewinny wygląd. — Nie naciskaj. Chyba wystarczająco uprzykrzyłeś jej już życia — dodała jeszcze, machając ręką, by odszedł. Musiał odpuścić, przez ramię rzucając im jeszcze zszokowane spojrzenie. Chris westchnęła ciężko, po raz wtóry obiecując sobie, by upomnieć Matta, by ostrożniej dobierał sobie znajomych. *** Niechętnie zawitał w posiadłości Cavendishów, tym razem odwiedzając samego Lynna. Wpuszczony wewnątrz, czekał na niego w pracowni, siedząc jak na szpilkach. Zamierzał rozstać się z przeszłością. Jeśli nie mógł zrobić tego własnoręcznie, musiał się wysłużyć kim innym. Z tą myślą planował wcisnąć tomik poezji Lynnowi. Po kilkunastu minutach, pojawił się młody Cavendish, obdarzając go wymuszonym uśmiechem. Powitali się cierpko, klasycznie miażdżąc wzajemnie własne dłonie na powitanie. Już od pierwszych sekund przebywania ich w jednym pomieszczeniu, wyczuć można było poważne napięcie. Lynn bowiem od początku nie zamierzał mu oszczędzać faktów, o które nie tak dawno miał żal: — Amon? Nie mogłeś znaleźć Lilly? Poczekaj, gdzieś tu była... — wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu, choć lodowaty ton głosu Cavendisha pozostawiał wiele do życzenia. Sprężystym krokiem podszedł w stronę okiennic, przeskakując pomiędzy nimi, dobierając najlepszy widok na podwórze. — Wróciła niedawno, ucieszy się na twój widok — mówił ożywionym głosem, ignorując brak entuzjazmu ze strony Amona. — Och, Lynn, gdybym tylko miał wybór... — odparował mu w odpowiedzi, obserwując poczynania Lynna, który ignorując gościa, już podsuwał krzesło pod okiennicę otwierając ją na oścież i wychylając głowę na zewnątrz. Sprawiał wrażenie, wielce ucieszonego z obecnej sytuacji. Wziął głęboki oddech w piersi, krzycząc na tyle głośno, by mogło usłyszeć go przynajmniej pół posiadłości: — LIL! LILLIANNE! — przerwał na moment, zanosząc się śmiechem. Zachwiał się niebezpiecznie na krześle, w porę chwytając stalowe ramy okna. Wiedział, że czeka go wkrótce przednia zabawa. Nie zamierzał szczędzić jej złośliwości. Niech zna swoje miejsce. — Pozwól tu, szybko! Masz gościa! — krzyczał, dostrzegając jak kilka służek odwraca głowy w kierunku źródła podniesionego głosu, zaraz przenosząc spojrzenie na zupełnie skołowaną Lillianne, która nie miała wyboru innego niż zaprzestania swojej pracy. Amon wewnątrz pomieszczenia przyglądał się zajściu ze względnym spokojem. Był zmęczony, lecz jak podejrzewał - musiał uczestniczyć w przedstawieniu Lynna, by osiągnąć zamierzony cel. — To nie było konieczne — powiedział cicho. — Przychodzę wyłącznie do ciebie. Z prośbą. Lynn zeskoczył z krzesła, zbliżając się do blondyna, który nie ruszył się wciąż z miejsca. Cavendish nie przestawał się śmiać, sprawiając wrażenie co najmniej szalonego. — Widzę więc, że sprawa musi być pilna — trafił w sedno, zaznaczając, że to nie on będzie tym, kto prosi o przysługę. Było mu to bardzo na rękę. Amon westchnął jedynie, wyciągając z torby książkę, której usiłował się pozbyć. Lynn nie domyślał się jeszcze, do kogo ten przedmiot należy. Odebrał go od przyjaciela, kartkując tomik poezji w kompletnym braku zrozumienia. Na kilka chwil oddał się wierszom, usiłując odgadnąć, co tym razem knuje Amon. — Chcesz, bym ci poczytał? Och, trzeba było tak od razu... — pokręcił teatralnie głową, wyraźnie ucieszony. Blondyn powoli zaczynał tracić cierpliwość. — Nie, właściwie chcę, abyś oddał to w ręce... — Dawali mi kwiat - takiego nie zrodził dotąd maj — przerwał mu donośnym głosem, zaczynając krążyć po pomieszczeniu. — Ja - że mam pięknej róży krzak, Innemu raczej słodycz daj — czytał z niezmordowanym uporem, raz co raz zanosząc się wymuszonym śmiechem. — Co za gówno. To jakieś twoje dzieło? — zapytał, machając książką przed ciemniejącą twarzą Amona. Pierwszym odruchem chłopaka było wyrwanie tomiku z dłoni przyjaciela. Powoli nabierał przeświadczenia, że lepiej byłoby załatwić to po swojemu, niż prosić tego buca o pomoc. Zapewne by tak uczynił, gdyby nie rozlegające się wkrótce pukanie do drzwi. Zdyszana Lillianne, najwyraźniej spiesząca ku zawołaniu, stanęła w progu, a obaj mężczyźni zwrócili ku niej swoje spojrzenia. — Wzywałeś? — szepnęła niemrawo. Czarne włosy na jej czole zlepione były potem. — Tak! Doskonale, że jesteś! Amon przyszedł tu z wielką potrzebą. Musisz nam pomóc — mówił entuzjastycznie, zatrzaskując książkę i gestem ręki każąc służącej podejść. Sam nie wiedział, jakie ma wobec niej plany. Cel był jeden - odwdzięczyć się pięknym za nadobne. Upokorzyć, sprawić, by poczuła się tak, jak on czuł się wtedy. Kazać jej stanąć na blacie stołu, skąd mogłaby recytować te brednie Amona? Czemu nie! Uśmiechnął się na samą myśl, popędzając ją. — Nie ma takiej potrzeby, Lilly — mruknął Amon, lecz zdobył się na uśmiech, tym razem szczery. — Wracaj do... — chciał wydać jej rozkaz, lecz urwał w połowie zdania. W jednej chwili uśmiech spełzł z jego twarzy, oddając miejsca zdziwieniu. Otworzył szeroko oczy. — Lilly! — zawołał ponownie, jakby jej widok nie był czymś zwyczajnym w tutejszej posiadłości. Zbliżył się prędko, dopadając do niej z otwartymi ramionami, natychmiast ujmując jej twarz w dłonie, wywołując szok zarówno u niej, jak i u Lynna. Ten oburzył się gwałtownie, wyraźnie zły, że przerywa się jego przedstawienie nabierające już kształtu. — Co ty wyprawiasz? — sięgnął za ramię chłopaka, usiłując odsunąć go od służącej. Porzucił swój pogodny ton, w końcu uzewnętrzniając to, co naprawdę w nim siedziało - nieskończoną frustrację. Urwał jednak, widząc wściekłe spojrzenie przyjaciela. Amon puścił dziewczynę, która również cofnęła się ociężale, słusznie obawiając się tego, co będzie miało wkrótce miejsce. Chłopak porzucił wszelakie maniery i pomysł grania przed Lynnem, by spełnił jego prośbę. Natarł na niego, gwałtownie gestykulując jedną z rąk. — Ty kretynie. Ty tępa wywłoko o rozumie wielkości ziarna kukurydzy. Ty... — wyklinał na niego, aż zabrakło mu tchu. Był jeszcze bardziej wściekły o to, że na twarzy Lynna wciąż malowało się niezrozumienie. — Gdyby twój ojciec nie dał w łapę za twój egzamin, może wiedziałbyś, że te jebane plamy na jej szyi nie są niczym naturalnym ani, kurwa, zdrowym! — huknął na niego, celując palcem w Lilly. Lynn nie krył zaskoczenia. Wzrok przeniósł na dziewczynę, w pierwszych chwilach również nie pojmującą nagłej agresji Amona. Owszem, nie czuła się najlepiej, ale on reagował, jakby była już jedną nogą w grobie... Jej wędrujące spojrzenie zdradzało niepokój. Zaczynała pojmować, co może być na rzeczy. — Co... Co masz na myśli? — wydukał jedynie, autentycznie zaniepokojony, choć wciąż niepewny, czy nie padł ofiarą podłego żartu Amona. Blondyn rzucił mu jedynie spojrzenie pełne pogardy. Lynn, czując się niemożliwie głupio, postanowił się wycofać, widząc, że Amon ponawia obserwacje na dziewczynie. Przyłożył jej dłoń do czoła, odchylając głowę, eksponując jednocześnie wyraźne plamy na bladej skórze służącej. W takim świetle, sam Lynn zastanawiał się, jak mógł tego nie dostrzec... Silniej zacisnął dłonie na wciąż trzymanej książce, teraz zupełnie o niej zapominając. — Otwórz usta — rozkazał twardo, choć pewny był już swojej diagnozy. Słyszał o panującej wśród dzieci epidemii, jednak nie sądził, że ujrzy tę chorobę u dorosłej kobiety... Lillianne zerknęła przelotem na Lynna, nawiązując z nim porozumienie po raz pierwszy od trefnych oświadczyn. Czując się jak kompletny idiota, kiwnął głową, zachęcając ją, by spełniła życzenie, pozwalając przyjacielowi pracować i dość niespodziewanie - w tej kwestii zupełnie mu ufając. Powoli rozchyliła wargi, nie spodziewając się, że zaraz poczuje wewnątrz nich palec Amona, przyciskający jej język. Zakrztusiła się, wyrywając z uścisku tymczasowego lekarza, co nie było konieczne, gdyż Amon skończył oględziny, wycierając dłoń w materiał spodni. — Trzeba zabrać ją do szpitala. Natychmiast — zarządził krótko, zwracając się bezpośrednio do Lynna. Ten przeraził się, gotów w tamtej chwili spełnić każdy rozkaz przyjaciela. Spanikował, zupełnie nie wiedząc, jak powinien zareagować w podobnych sytuacjach. — Zorganizuję powóz — poinformował go jedynie dziwnie wysokim głosem, bez zbędnych potwierdzeń przystając na żądanie Amona. W jednej chwili wybiegł z pomieszczenia, chcąc się na coś przydać. *** Trzymał ją za dłoń, jakby leżała już na łożu śmierci, nie wersalce w pracowni młodego Cavendisha. Niechętnie dała się na niej posadzić, ale teraz leżała, korzystając z danej jej chwili odpoczynku, z niemożliwą ulgą chłonąć ciszę ścian tegoż pomieszczenia, przerywaną jedynie ich subtelną rozmową. Uśmiechała się, z przymkniętymi powiekami szepcząc: — Amon... W co ty pogrywasz...? Nie mam czasu na twoje zabawy... — zaśmiała się cicho. — Nikt nie da mi teraz wolnego dnia na pobyt w szpitalu — dodała poważniejszym już głosem. — Spokojnie. Nie kłopocz się tym... — uspokoił ją cierpliwie, choć z lekkim niepokojem wyglądał w stronę drzwi. Łagodnie, nie naruszając jej pozycji, zaczął pozbawiać ją upiętego czepka, zaraz luzując biały kołnierzyk i fartuch. Rozmawiali szeptem o minionych dniach, wyczekując obiecanej pomocy. Już od korytarza dochodziły ich głosy, które świadczyły o tym, że jedyne zadanie, jakie otrzymał Lynn nie poszło zgodnie z jego myślą. Pojawił się ponownie w pracowni, tym razem u boku Alcestera, pragnącego na własne oczy ujrzeć oczywistą symulacje Lilly. Lokaj kiwnął głową na przywitanie do wychodzącego mu naprzeciw Amona, od razu przedstawiając swoje racje: — Nie ma potrzeby, zabierać ją na zewnątrz. My wszyscy, cała służba, chorujemy tutaj. Dostanie dzień wolnego, jeśli to konieczne — ostatnie zdanie dodał łaskawym tonem, nie wierząc jednak, że taka sytuacja będzie miała miejsce. W chłopaku zawrzała złość. Obdarzył nią zarówno służącego, jak i Lynna, który nie podołał w powierzonym mu zadaniu. Czas mijał. Rzucił przyjacielowi stojącemu w tyle wściekłe spojrzenie, sięgając jednak do ostatnich zasobów swojej cierpliwości, gdy zwrócił się do starego lokaja. Szanował tego mężczyznę nad życie, więc był skory oddać mu choć tyle. — Alcester. Niczego nie rozumiesz — zaczął cichym, lecz stanowczym głosem. Zbliżył się do mężczyzny, obie dłonie układając mu na przedramionach w dość poufałym geście. — To szkarlatyna. Tu nie chodzi o dojście od siebie. Nie pomoże też wygrzanie się w łóżku. To choroba zagrażająca życiu. Nie tylko jej życiu. Nie można narażać nikogo na kontakt z nią, zwłaszcza dzieci. Chorych trzeba izolować — tłumaczył cierpliwie, możliwie dosadnym tonem. Z wolna obserwował zmiany pojawiające się na twarzy lokaja. Zerknął on na leżącą służącą, która teraz przymknęła oczy, wyjątkowo niezainteresowana swoim losem. Zawahał się, a Amon wykorzystał tę chwilę. — Dlatego, Alcester, proszę cię. Pozwól mi pracować, a zapewnię jej bezpieczeństwo — poprosił go z pełną usłużnością, korząc się, uznając wyższość decyzji starszego mężczyzny. — Dobrze — zgodził się w końcu, równie cicho, zupełnie przejęty, zarówno zdrowiem swojej podopiecznej, jak i pracą chłopaka, którego uważał za syna. Lynn był w szoku, zważywszy na ciąg odmów, jakie dosłyszał w drodze tutaj. Teraz uległ bez większych namów... Przyglądał się całemu zjawisku jak silnie związanej rodzinie, z którą, pomimo chęci, nie łączyło go zbyt wiele. Zamilknął, spuszczając wzrok, gdy Amon podziękował mężczyźnie, od razu wracając do chorej, by pomóc jej wstać. — Przejmę obowiązki Lillianne, niech wyzdrowieje, niezależnie, ile czasu będzie ku temu potrzebne — poinformował go jeszcze Alcester, wyraźnie okazując swoje przejęcie i tym razem pomagając im w zadaniu. *** Był bezużyteczny, pomimo wszelakich prób. Zobowiązał się spakować dobytek służki do szpitala, lecz okazał się on być zaskakująco mały - mieścił się on bowiem w jednej, skromnej walizce podręcznej. Dołączył do Amona, wyczekując aż przestanie wydawać rozkazy pielęgniarkom i pozwoli mu się na coś przydać. — Przebierzcie ją. I połóżcie. Nie, nie tutaj. Z dala od innych chorych. Lucio, przynieś parawan. I proszę, wyprowadźcie z sali zbędnych gości — przelotem zerknął na stojącego pod ścianą Lynna, nie zatrzymując się nawet na moment, by napawać się zagubieniem przyjaciela. *** Na zewnątrz zdążyło się ściemnić. Wyszedł w mrok korytarza, dostrzegając skuloną sylwetkę przyjaciela w blasku lampy. Siedział samotnie, twarz ukrywając w dłoniach. Sprawiał wrażenie małego, zagubionego chłopca. Nie poruszyło to jednak w żaden sposób Amona. — Jeszcze tutaj jesteś? — zapytał z nieukrywaną niechęcią. Obserwował, jak jego przyjaciel podnosi głowę, obdarzając go zmęczonym spojrzeniem. — Twoja obecność nie sprawi, że zmieni zdanie — warknął, nie mogąc się powstrzymać. — Co...? O co ci...? — Cavendish jęknął w odpowiedzi, powoli podnosząc się z miejsca. — Powiedziała mi. Naprawdę uważałeś, że może się zgodzić? — zakpił, nie zamierzając go oszczędzać. Odrzucone oświadczyny nie były wystarczające. Wiedział, że Lynn zasługuje na po stokroć gorszą karę, której przecież nigdy nie otrzyma. Ciemniejące ze wstydu policzki Lynna nie przyniosły mu oczekiwanej satysfakcji. Zacisnął wargi, prędko godząc się z losem. Zmienił temat, nie chcąc dłużej o tym rozmawiać: — Co z nią? Mówiłeś, że to zaraźliwe... — Nie udawaj, że cię to interesuje — uciął prędko Amon, odpierając skutecznie jego wszystkie próby załagodzenia sytuacji. Nienawidził go w tej chwili i nie zamierzał tego ukrywać. Otrzymując jedynie milczenie, kontynuował: — Nie zbliżaj się do niej. Ona tego nie chce. Mam nadzieje, że się nie dziwisz — zacisnął pięści w dłonie, powstrzymując się od użycia siły. Złość i zazdrość za wszystko, co wyszło mu w życiu z nieprzerwaną, jednostajną biernością, zawrzały w Amonie, gotowym w końcu dać upust tym negatywnym uczuciom. Nie widział woli walki w zielonych oczach Cavendisha, co irytowało go tylko bardziej. Przez zaciśnięte zęby mówił dalej: — Co ty myślałeś? Że będzie ci wdzięczna, bo paniczyk okazał chwilowe zainteresowanie, spowodowane jednym z setki kaprysów? Sądziłeś, że będzie dziękować ci na kolanach? — zbliżył się do niego, unosząc dłoń z wycelowanym palcem ku jego twarzy. Niewiele brakowało, by mu zwyczajnie przywalił. — Przestań... — warknął cicho, czując niemal fizyczny ból z powodu słów przyjaciela, jak zwykle trafiających w punkt. Nie cofnął się, jednak niewiele brakowało mu do ucieczki. Amon nie usłuchał jego żądania. — Nie zasługujesz na nią. Traktujesz ją jak pamiętnik, któremu możesz się zwierzyć, nie dając od siebie nic w zamian. Jesteś ślepy. Masz wszystko na wyciągnięcie ręki, od zawsze... A ty... Ty nawet tego nie dostrzegasz! Choć za cel obrał sobie obronę Lilly, to nie mógł powstrzymać się od kolejnego z żalów, które żywił do Lynna. Brak dostrzegania oczywistych spraw. Bezwarunkową, czystą miłość, na którą nie zasługiwał, a za którą on oddałby życie. Bolało go to, tym bardziej, im bardziej nie rozumiał, co Lynn ma w sobie, czego nie ma on. Pchnął go za bark, chcąc zainicjować szarpaninę. Potrzebował tego. Musiał rozładować złość, jak najszybciej. Natarł na niego, wciąż mu dogryzając: — Nic o niej nie wiesz. Nigdy nawet nie próbowałeś się dowiedzieć. Wciąż uważasz, że wszystko przyjdzie do ciebie samo, jak całe twoje życie! Podane na srebrnej tacy! — podniósł głos, nie hamując się już zupełnie. Cavendish nie mógł cały czas znosić jego słów w milczeniu. Odtrącił ze złością jego dłoń, zamierzając się bronić, choć od początku wiedział, że jest skazany na porażkę, a każdy wypowiedziany kontrargument będzie jedynie krótkotrwałym odbieganiem od celu Amona. — A co ty możesz o niej wiedzieć? — Chciał zabrzmieć groźnie, lecz nie wyszło mu to w żadnym stopniu. Jego głos łamał się, przybrał zacięty wyraz twarzy, lecz w rzeczywistości był o krok od płaczu. — Obrażałeś ją pół swojego życia. Nienawidziliście się z wzajemnością — wrócił do przeszłości, której Amon przecież zaprzeczać nie mógł. Zapadła cisza. Amon przyglądał mu się z niedowierzaniem. Nie chciał tego dłużej ciągnąć. Twardym głosem wypowiedział: — Miasto, z którego pochodzi. Dzień urodzin. Imię jej siostry. Rzucał hasłami, doskonale dostrzegając szok na twarzy Lynna, zdradzający, że nie potrafi rozwinąć żadnego z nich. — Pomyliłem się. Ty nie zasługujesz na nikogo — skomentował histerycznie, nie potrafiąc się już napawać zdziwieniem zakłopotanego przyjaciela. To było zbyt proste. Ruszył do przodu, zostawiając go samego. Na odchodne rzucił przez ramię słowa, które Lynn zapamiętał do końca życia: — Clevland. Pierwszy dzień wiosny. Dahlia. *** Nie wrócił do szpitala, jak mu się zdawało - z czystego szacunku do Lillianne. Słowa Amona utkwiły mu w pamięci, sprawiając, że czuł się podle jak nigdy. To prawda, była mu kaprysem. Jak zwierzę domowe, które chciał chciał do siebie przywiązać, w obawie, że będzie musiał się z kimś nią dzielić. Pogrążał się w czarnych myślach, pewny, że nic nie uległoby zmianie, gdyby nie zachorowała, co trapiło go jedynie bardziej. Gdyby szacunek, jakim obdarzał dziewczynę był szczery, zapewne ukarałby się samotnością, tkwiąc w tym stanie aż do jej powrotu. Lynnowi jednak nie było do twarzy z cierpieniem, a on sam przekonał się, że odkupienie swoich grzechów będzie najlepszym z możliwych rozwiązań. „Mogłaby pomylić czekanie z biernością”, usprawiedliwiał się, czując do własnej osoby coraz mniej pogardy. Po kilku dniach batalii z pielęgniarkami, pod nieobecność Amona, udało mu się odwiedzić własną służącą w szpitalnym łóżku. *** Wyglądała okropnie. Plamy na jej szyi, choć wyraźnie bladły, przeniosły się również na policzki dziewczyny. Całą skórę odcinającą się upiornym kolorem pokrywał lśniący pot. Sprawiała wrażenie, jakby wyzionęła już ducha, a jedyną oznaką zaprzeczającą temu był ciężki oddech wydobywający się z piersi Lillianne. Nie reagowała na ciche powitanie Lynna. W milczeniu postawił więc kwiaty na szafce blisko łóżka, na którym leżała. Przyciągnął krzesło, by usiąść blisko niej, przyglądając się twarzy chorej z nieukrywanym cierpieniem. Oczywiście, nie wytrzymał długo w ciszy. Sięgnął po książkę ze swojej torby, zapoznając Lillianne z historią Manon Lescaut i kawalera des Grieux. Tak mijały godziny. *** — Niewdzięczna, która cię przysyła, wiedziała, że naraża cię na daremne trudy. Wróć do niej, powiedz, niech się syci owocami zbrodni i jeśli zdoła, niech się syci nimi bez wyrzutów. Rzucam ją bez powrotu i wyrzekam się zarazem wszystkich kobiet; żadna z nich nie będzie równie pożądana, a wszystkie z pewnością są równie podłe i fałszywe - czytał z wypiekami na policzkach, wczuwając się coraz bardziej i niemal przeżywając okrutny los głównego bohatera. Z pewnością czytałby dalej o kolejnych zdradach Manon, gdyby nie cichy pomruk wydobywający się z ust służącej, będący jej pierwszym znakiem życia od czasu przybycia Lynna. — Lil? — zapytał, natychmiast pochylając się nad jej ciałem, chcąc się upewnić, czy nie ma do czynienia z przypadkiem. Odpowiedział mu równie cichy pomruk, przechodzący w końcu w chrapliwy szept: — Jeszcze... jeden rozdział tej szmiry, a przysięgam... ukrócę swoje męki, skacząc przez okno... Pobladł lekko na twarzy, ze wstydem zamykając powieść. Kolejne próby kontaktu z dziewczyną spełzły jednak na niczym. Wszystko wskazywało na to, że zużyła swój cały zasób energii na wypowiedzenie tego ostrzeżenia, aby po tym zapaść w głęboki sen. |
| | | Lynn Cavendish Zegarmistrz
Liczba postów : 488 Join date : 10/02/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Nie Mar 15, 2020 8:16 pm | |
| Bywał u niej codziennie, z czasem dostrzegając poprawę w jej stanie i wyglądzie. Nie wstawała z łóżka, nie wychylała nawet rąk zza pościeli. Gdy budziła się z niespokojnego snu, witał ją tymi samymi słowami: — Jak się czujesz? Nieczęsto odpowiadała. Czasem raczyła go słowami „bywało lepiej”, zazwyczaj jednak nie dając mu szansy na nawiązanie dialogu. Dlatego prawdziwie ucieszył się, gdy po raz pierwszy odparła: — Całkiem dobrze... Nie do końca jej wierzył, spoglądając na jej blade, wyschnięte na wiór usta, ale poczuł ulgę, gdy poruszyły się one w geście uśmiechu. Nie wiedział od czego zacząć. Miał jej tyle do powiedzenia! Tyle powodów do przeprosin... Położył dłoń na jej łóżku, pełen entuzjazmu i sił, na okazję od losu, by móc naprawić wyrządzone dziewczynie krzywdy. Był gotów jej służyć, zrobić wszystko, by powrócili do dawnych relacji. Dostrzegł przelotne spojrzenie dziewczyny po szklance wody umieszczonej przy szpitalnej szafce nocnej, natychmiast reagując: — Musisz umierać z pragnienia. Pomogę ci... — zaoferował energicznie, sięgając po naczynie. Dziewczyna drgnęła, lecz nie wyciągnęła rąk spod pościeli, nie odbierając wody od Lynna, który zawiesił ręce w powietrzu, nie rozumiejąc braku reakcji dziewczyny. — Gdzie są moje rękawiczki? — zapytała, a zrozumienie uderzyło go jak dzwon. Odstawił szklankę, natychmiast zrywając się z siedzenia, w poszukiwaniu zgubionego elementu garderoby. Nigdy nie rozumiał tego dziwactwa u Lillianne, ale jeśli to miało sprawić, że ją udobrucha, był skłonny bez pytań spełnić jej życzenie. Rozejrzał się wkoło, nieobeznany w szpitalnych zwyczajach, nieświadom, co robi się z garderobą pacjentów. Dół szafki przy łóżku był zamykany, więc tam spróbował swojego szczęścia, nie pytając jej o zgodę. Trafił, dostrzegając jej skromny dobytek, koszulę i pudełko z przyborami. Dłuższy czas grzebał w materiałach, czując na sobie jej spojrzenie. Nie sprawiło to, że poszukiwane rękawiczki magicznie znalazły się w jego dłoniach. — Gdzieś tu muszą być... — rzucił w pośpiechu, przekopując się już przez rzeczy Lil po raz drugi. Chcąc zająć jej czas, a przede wszystkim uniknąć niezręcznego milczenia, zagaił, nie przerywając wykonywanej czynności: — Amon mówił, że się zaraziłaś. To musiało wydarzyć się na twoim wyjeździe do rodziny... Odwiedzałaś Dahlię? — Planował pochwalić się wiedzą o imieniu jej siostry, zapamiętując je na zawsze po brutalnym uświadomieniu Amona. Choć zamierzał trzymać tę wiedzę jako swojego asa w rękawie, był to jedyny temat, jaki przychodził mu do głowy, by pozbyć się rosnącej niezręczności. Jak wielkie było jego zdziwienie, gdy zamiast uprzejmej odpowiedzi, poprzedzonej zaskoczeniem, uzyskał pełne pogardy warknięcie: — Zostaw mnie. — Co...? — wymsknęło mu się, gdy odwracał ku niej twarz w zupełnym braku zrozumienia. — Nie chcę twoich odwiedzin. Zostaw mnie w spokoju — powtórzyła dosadniej, natychmiast rozglądając się po sali, gotowa wołać po pomoc w pozbyciu niechcianego gościa. Uniósł ręce w obronnym geście, odsuwając się od szafki. Zastanawiał się, w którym miejscu popełnił błąd... I czy w ogóle, od początku ich spotkania, włączając w to sam pomysł przybycia tu, postąpił właściwie? — Dobrze... Przepraszam — starał się ją uspokoić, lecz zacięte spojrzenie służącej mówiło mu jasno, że sprawa jest przegrana. Wycofał się z miejsca, czując się jak przestępca przyłapany na gorącym uczynku. *** Zaniechał odwiedzin, równocześnie jak nigdy wcześniej czując potrzebę spotkania się z nią. Nie miał pewności, czy jego chęci pogłębiły się przez zwyczajną tęsknotę, czy przez zakaz, jaki naturalnie pragnął obejść. Czekał na nią w posiadłości, lecz mijając czas nie sprawił, że odpuścił. Wręcz przeciwnie, otarł się o pewnego rodzaju obsesję. *** Choć nie miał zamiaru sprzeciwiania się woli Lil, nie minęło kilka dni od ich ostatniego spotkania, gdy zakradł się do szpitala przed pracą w laboratorium. Rankiem, cały szpital pogrążony był we śnie. Bez problemu odnalazł salę odizolowanej dziewczyny, zakradając się do środka. Miał tylko jeden cel — zostawić jej podarunek, bez którego nie mogła funkcjonować. Wybrał poranek, nie musząc słuchać wykładów pielęgniarek, jak nieodpowiedzialnym człowiekiem jest, narażając się na zarażenie. W jego mniemaniu miał poważniejsze sprawy na głowie, niż przejmowanie się jakimiś tam zarazkami! Cicho zamykając drzwi za sobą, na palcach dotarł do jej szafki nocnej, w ręku trzymając skrawek materiału. Potknął się o stojące przy łóżku siedzenie, kładąc podarunek przy wazonie ze świeżymi kwiatami, które nieomal strącił. Spojrzał na jej przymknięte powieki chorej Lil, zadowolony ze swoich umiejętności. Ruszył do wyjścia, gotów podążyć na każdą ze skrytobójczych misji, gdy rozległo się za nim ciche westchnienie. Nie miał wątpliwości, że była świadoma jego obecności. Odwrócił się, gotów tłumaczyć się z niezapowiedzianych odwiedzin. — Nie chciałem cię obudzić — szepnął, ukradkiem spoglądając w stronę drzwi. — Obudziłbyś chrapiącego niedźwiedzia — westchnęła zaspanym tonem, lecz ku radości Lynna w jej głosie tkwiło rozbawienie. Podniosła się do pozycji półleżącej, otwierając w końcu powieki. — Co tam masz? — zapytała wskazując na pakunek na szafce nocnej, a ciekawość, jaką zdradzała, kazała Lynnowi zachować czujność przed niespodziewanym atakiem złości. Była podejrzanie uprzejma. — To prezent. Zrozumiem, jeśli go nie przyjmiesz... — tłumaczył się i był gotów czynić to dłużej, choć najwyraźniej tego od niego nie wymagała. — Rękawiczki. Pomyślałem, że... — Dziękuję — przerwała mu, podnosząc się, by sięgnąć do pakunku. Z przyzwoitości odwrócił wzrok, gdy sięgała po swój prezent, od razu nakładając go na ręce, pomimo że znajdowała się w łóżku. Gdy przeniósł na nią spojrzenie, dłonie miała ułożone na podołku pościeli, spoglądając na niego wesoło. — Nie sądziłam, że jesteś aż tak zdesperowany — zachichotała, spoglądając na niego znacząco. Poczuł, że się czerwieni. Jak chłopiec! Jedno zdanie... Tyle wystarczyło, by spłonął ze wstydu, żałując, że kiedykolwiek przekroczył próg jej sali szpitalnej. Niewiele brakowało, by pozostawił ją bez słowa, trzaskając drzwiami i budząc resztę szpitala. Ze sporym trudem przywołał uśmiech, odpowiadając cierpko: — Wciąż nie wyglądasz najlepiej. Lecz twój cięty język najwyraźniej nigdy nie wyszedł z formy. Jak zwykle pożałował, że Lillianne nie jest zwyczajną, uległą kobietą i jak zwykle uświadomił sobie, że gdyby taka była, nie interesował się nią w żadnym stopniu. Jej uśmiech wynagrodził mu delikatne zadrapania jego dumy. — Zresztą, nie jestem zdesperowany. Mam potrzebę... Wyjaśnienia ostatnich zdarzeń — dopowiedział, w dostojny sposób układając swoje kłamstwa. — Jeśli tylko mi na to pozwolisz. Wiem, że nie jestem mile widziany, lecz... — Usiądź — zaprosiła go gestem ręki, wskazując na stolik nieopodal. — Zdążyłam wynudzić się pośród tych czterech ścian. A czuję, że twoje „wyjaśnienia” dostarczą mi potrzebnej rozrywki — odparła gładko, unosząc jedną brew wysoko ku górze. Sprawiała wrażenie pełnej sił, jakby wykończająca choroba była już dawną przeszłością. Spełnił jej życzenie, zasiadając przy niej, choć prowokacyjne słowa służącej sprawiały, że miał ochotę uczynić wszystko na opak, wracając do swojej gry, w której udowadnia jej, jak niewiele dla niego znaczy. Z trudem zmusił się, chcąc mieć to raz na zawsze za sobą: — Jestem ci winien przeprosiny — zaczął bezpośrednio, by nie móc się już cofnąć. — Nie liczyłem się z twoim zdaniem. Używałem swojej pozycji, by osiągnąć to, czego nikt w zwyczajnej relacji nie miałby prawa żądać. Sięgałem do władzy, gdy brakowało mi argumentów w rozmowie z tobą — wyznał wszystkie swoje grzechy, choć czuł, że jego winy leżą o wiele głębiej. — Za późno uświadomiłem sobie, że tak nie postępuje się z... bliskimi. Od dziś, przysięgam ci, że nie przekroczę więcej tej granicy. Lubię cię, Lillianne. I obiecuję, już nigdy do niczego cię nie zmuszę — wypowiedział szybko, gotowy na jej śmiech lub złośliwy komentarz. — Ojej — wyrwało jej się, podczas gdy ona w dziecinnym geście przytknęła dłoń do twarzy, udając zastanowienie. — Myślisz, że wypłakiwałam sobie oczy przez twoje paniczykowate kaprysy? — mruknęła, nie ukrywając radości z rozmowy. Wszystkie oznaki zaspania minęły w mgnieniu oka. Wziął głęboki oddech przed zebraniem słów w odpowiedzi. Niezwykle pomagało mu to w niewybuchnięciu złością. — Nie chcę się już kłócić, Lillianne. Moje... próby zbliżenia się do ciebie to powodowały. Nie będę więc już próbował. Jeśli jednak... Chcesz pozostać moją... przyjaciółką... — Długo szukał odpowiedniego słowa, które odpowiadałoby ich relacji. Przyjaźń była zbyt silnym określeniem zważywszy na setkę dzielących ich niepewności, jednak do głowy nie przyszło mu nic lepszego. — Sama o tym zdecydujesz. Gdy będziesz chciała mówić, wysłucham cię. Przyjdziesz do mnie sama. Wyłącznie z własnej woli — zaoferował. Zmrużyła oczy, najwyraźniej doszukując się kłamstwa. Nawet jeśli wierzył w swoje zamiary, nie sądziła, by utrzymał je na długo. — Przyjaźń, mówisz...? — zastanowiła się na głos. — Dobrze więc. Pozwól, że ocenię, na ile twoje egoistyczne uosobienie pozwoli ci na utrzymanie tego typu relacji... — zaśmiała się w końcu, biernie przyjmując jego przeprosiny i zgadzając się na propozycję. — I tak nie mogę stąd wychodzić — jęknęła, jakby chcąc zdradzić prawdziwy powód swojej aprobaty pomysłu Lynna. Czuł, że mu nie wierzy. Przyjął zwątpienie ze spokojem, wiedząc, że ten stan jest najlepszym, czego mógł się spodziewać. — Nie możesz się ruszać, biedactwo? — przybrał zupełnie inny, przesłodzony ton. — To doskonale się składa. Zostało nam jeszcze kilka rozdziałów Manon Lescaut, które umilą twój powrót do zdrowia... — wyszczerzył zęby, uznając to za doskonały początek ich nowej relacji. Odgłos jaki z siebie wydała, z pewnością nie zdradzał podzielenia entuzjazmu inkwizytora, lecz zwiastował zgodę, by pozostał z nią odrobinę dłużej. *** Zdrowiała w oczach, a on przychodził codziennie, obserwując zachodzące w niej zmiany. Jak mu się zdawało, wszystko wróciło do stanu, o który tak zabiegał. Upajał się jej drobnymi złośliwościami, a ona nauczyła się mówić mu więcej, gdy w końcu zechciał jej wysłuchiwać. Przebrnęli razem przez Manon Lescaut, wypili razem herbatę dzięki uprzejmości pielęgniarek, wróżyła mu z fusów, gdy nikt nie widział. Opowiadał jej, co zmieniło się w posiadłości Cavendishów łącznie z marudzeniem Alcestera, a ona powoli ufać bezinteresownemu nastawieniu Lynna. Tkwili razem w oddzielonej sali szpitalnej, aż przyszedł dzień, w którym stwierdzono, że stan Lil poprawił się na tyle, by mogła opuścić szpital. *** — Na pewno dasz radę? — zapytał, z troską spoglądając na jej pobladłą twarz. Po wielu dniach spędzonych w łóżku, pierwszy raz wychodziła dalej niż na odległość kilka metrów od własnej sali. Jutro wracała do posiadłości, a co za tym szło, zaczynała pracę. Oboje wiedzieli, że Alcester tylko czeka, by wręczyć jej miotłę w dłoń. — Och, zamknij się już — syknęła cicho, obejmując stabilniej jego przedramię, by wspólnie opuścić budynek Inkwizycji. Wolała się przygotować, choć z każdym chwiejnym krokiem nabierała pewności, że zwyczajnie zejdzie z tego świata. Ubrana była w koszulę, na którą przywdziała narzutę w szkocką kratę, co niespecjalnie pasowało do otaczającego ich ciepła letniego dnia. Wychodząc na inkwizycyjne błonia, zastali wielu adeptów rozproszonych po całej rozległości zielonych terenów. Uderzyła ich beztroska uczniów, którzy zdawali się zapomnieć, że wkrótce czekają ich coroczne egzaminy. Słaniała się lekko, nie lądując jak długa wyłącznie dzięki pomocy Lynna, bezowocnie nalegającego na powrót. Nie dała się przekonać, kierując go w stronę rozłożystego pnia drzewa, u którego zaznała stabilniejszego podparcia. — Porozmawiam z Alcesterem... Nie jesteś jeszcze na siłach, by wracać — zaproponował, pochylając się nad nią. Rozglądał się wkoło, szukając wolnej ławki, by móc usadzić na niej dziewczynę. — Ten stary dziad do dziś jest przekonany, że udawałam... — sapnęła, zaraz uśmiechając się złowieszczo. — Nie to, żebym nie dała mu ku temu powodów... Oboje uśmiechnęli się do wspomnień, z pełną świadomością, że Lillianne była całkiem sprawna w wymyślaniu wymówek celem uniknięcia pracy. Obserwował otoczenie, gdy dosłyszał jęknięcie: - S-słabo mi... — Lil przyległa ciałem do pnia drzewa, ręce zaciskając na jego korze. Zbliżył się natychmiast, chcąc ją złapać, nim osunie się na ziemię, lecz powstrzymała go krótkim gestem dłoni. Z zamiarem pomocy zacisnął palce na skraju narzuty służącej... wyraźnie jak nigdy wcześniej czując zapach podanych jej lekarstw, mentolu i lawendy. Doskonale widział jej czerwone policzki, załzawione, rozmyte spojrzenie. Wyglądała tak bezbronnie... Łapała oddech, gdy bezczelnie wykorzystał jej słabość, nachylając się nad nią, składając na jej ustach miękki pocałunek. Nie odsunął się po rozłączeniu ich ust, z bijącym silnie sercem wyczekując reakcji dziewczyny. — Masz szczęście, że nie nie mam siły się bronić... — żachnęła się, nie wkładając w wypowiedź zbyt wiele trudu. Przeprosił ja natychmiast, przestraszony, że wtargnął na nieodpowiedni teren wbrew jej woli, wbrew temu, co jej tak zapalczywie obiecywał. Ułożył dłoń na policzku Lillianne, chcąc zarzekać się, że nie planował tego uczynić i... Pocałował ją ponownie, pewniej, ujmując ściśle całe jej ciało. Szczęście, jakie odczuwał podczas pocałunku, było niczym w porównaniu do tego, co doznał, gdy zrozumiał, że i ona odwzajemnia przyjemność, sunąc wargami po jego ustach, a jednocześnie odpychając go obiema dłońmi. Pomiędzy kolejnymi pocałunkami szeptała: — Przestań... Przejdzie na ciebie... — Będzie warto — odparł krótko, w rzeczywistości, nie sądząc, by istniała cena, której w tej chwili nie mógłby zapłacić, by spędzić z nią choć chwilę dłużej. Chciał tego. Pragnął jej jak nikogo innego wcześniej. Z żalem pozwolił jej się odsunąć, a właściwie opaść przez jego splecione ręce na wystające korzenie drzewa. Usiadła, kompletnie pozbawiona sił, przytykając dłoń do własnych ust. — A ja... Prawie uwierzyłam w tę twoją bajeczkę o przyjaźni... — mruknęła z lekką złością, którą on w stanie największej euforii nie potrafił się przejąć. Był kłamcą. Podłym oszustem. I bóg jeden wiedział, ile dumy odczuwał z tego powodu. Nie pohamował szerokiego uśmiechu pojawiającego się na jego twarzy, lecz z przyzwoitości odwrócił twarz, by zajęta łapaniem oddechu Lillianne nie mogła tego dostrzec. *** Słodka była tajemnica, jaką przyszło im dzielić, po powrocie Lillianne do posiadłości. Na pierwszy rzut oka nie zmieniło się nic. Dziewczyna wróciła do pracy służącej, gotowej na każde polecenie Cavendishów. Lecz ich odosobnione spotkania nabrały teraz innego wymiaru... *** — Nie wyrzuciłeś go? — usłyszał, z wolna unosząc głowę zza biurka. Natrafił na jej pytające spojrzenie, dostrzegając obiekt jej pytań, który trzymała wyciągnięty pomiędzy palcami. Pierścionek z żółtym kamieniem przywodzący mu na myśl niezbyt przyjemne wspomnienia. Bez żadnych ceregieli, grzebała na jednej z jego półek. — Hej, to moje prywatne... — chciał ją upomnieć, lecz urwał w połowie, wiedząc, że nie miało to najmniejszego sensu. Dziewczyna nie kryła się już z niczym. Korzystając z chwili przerwy lub udając pracę, spędzała w jego pracowni każdą z wolnych chwil. — Nieważne. Nie. Jest twój. Weź go jeśli chcesz — wzruszył beznamiętnie ramionami, niechętnie powracając do tego tematu. Upokorzyła go wtedy wystarczająco. — Tylko tyle? — mruknęła niezadowolona, z trzaskiem zamykając szkatułkę, jakby spodziewała się zupełnie odmiennej reakcji u Cavendisha. Wstał gwałtownie, rzucając dotychczasowe zajęcie, by z wściekłością natrzeć na dziewczynę, stojącą na tle lakierowanych, zasłanych po brzegi półek. — Tylko tyle?! — powtórzył za nią, mimowolnie podnosząc głos. Zbliżył się do niej, a ona przybrała pozycję obronną, prostując się, gotowa na starcie. — Czego ode mnie chcesz, Lillianne? Powiedz mi — warczał, pewien, że nie zniesie wątpliwości ani dnia dłużej. Oddawał jej serce na tacy, a ona odtrącała je ze śmiechem. Gdy rezygnował, ona jak nigdy wcześniej, okazywała uczucie, o jakie by ją nie podejrzewał... Spojrzał w dół na pierścionek, trzymany przez nią w drżących dłoniach... Nastawienie Lynna złagodniało, a on sam ujął jej ręce, pomagając pierścionkowi zająć swoje miejsce, wprost na jej serdecznym palcu. — Powiedz słowo, a zrobię dla ciebie wszystko — dodał, przybierając cierpiący wyraz twarzy, nade wszystko chcąc ruszyć z bierności, która doprowadzała go do szaleństwa. Zadarła głowę, znosząc ciężar jego spojrzenia. Doskonale wiedziała, czego pragnęła. I Lynn nie był tym, kto mógł jej to oddać. Odwzajemniła uścisk dłoni, szeptem odpowiadając: — Nie zmieniajmy niczego. Nie teraz — poprosiła go łagodnie. — Myślisz, że będę czekał na ciebie wiecznie? — zapytał ze złością, sądząc, że zna odpowiedź. — Nie musisz — odparła pogodnie, wsuwając się w jego ramiona, w których ostatnimi czasy witała często. Pokochała je. Przywykła do nich. Nie chciała znać innych ramion. Lecz wiedziała, że nie może zostać w nich na zawsze. Przymknęła powieki, pozwalając chwili trwać. *** Pojawiła się w pracowni niemal równocześnie, co dźwięk trzaskających drzwi, jakie za sobą zamknęła. Przyspieszony oddech Lillianne sugerował, że znaczną część drogi do niego, przebyła biegiem. — Mam chwilę przerwy — powitała go tymi słowami w towarzystwie szerokiego uśmiechu. Ledwie zdążył wrócić z pracy, zasiadając do biurka, więc westchnął ciężko, jakby chwila spędzona z Lillianne nie była jego wymarzoną formą odpoczynku. — Daj mi się tylko przebrać... — jęknął, styrany i z ciążącym na nim uczuciem brudu. Nie rozumiał, dlaczego niezadowolenie rozkwitające na jej twarzy, sprawia mu taką radość. Prychnęła cicho, obserwując jak rozluźnia związaną pod szyją chustę. Potraktowała to jako zaproszenie, podchodząc do niego z wyciągniętymi rękoma. — Pomogę ci — wyszczerzyła zęby, szarpiąc w pośpiechu materiał kołnierza inkwizytora, jednocześnie lekko go dusząc. Odsunął się ze śmiechem, czując coś na wzór szczęścia. Jakby w końcu było, tak jak być powinno. Wracał do domu, a ona czekała na niego, witając go z tęsknotą, której nigdy nie wypowiedziała na głos. Jak rodzina. Co z tego, że musiała zniżać się do kłamstwa i oszustwa, by móc znaleźć się u jego boku choćby na chwilę. Nawet jeśli byli dalecy upragnionej mu wizji... Obecnie nie żądał niczego więcej. Nie osiągnęła żadnych zadowalających efektów w pozbawieniu Lynna chusty, porzucając swoje zadanie na rzecz rąk zarzuconych na szyję i setki pocałunków, jakimi zasypała skraj jego ust. — Jak ci minął dzień? — zapytała z przyzwoitości pomiędzy pocałunkami, przylegając do niego całym ciałem. — Och, zabij mnie... — mruknął w odpowiedzi, co miało streścić jego codzienne, inkwizycyjne męki. — Amon o ciebie pytał — zmienił nagle temat, przypominając sobie jedyny element dnia, który mógł zainteresować służącą. Podwinął jej czarną spódnicę, dłonie układając pod jej pośladkami, by unieść ją nad podłogą. Przestąpił z nią parę kroków na oślep szukając miejsca do usadzenia nań Lil. — Powiedziałem mu, żeby spierdalał i nie wciskał nosa w nieswoje sprawy — odpowiedział zgodnie z prawdą, natrafiając na siedzisko fortepian. Mijając przeszkodę, usadził Lillianne na pokrywie przysłaniającej klawisze, czując pod ustami rosnący na jej twarzy uśmiech. Oplotła go nogami, czerwieniąc się ze wstydu, lecz nie puszczając go choćby na cal. — Nie spodziewałam się po tobie takiego okrucieństwa... — zamruczała, nie marnując ani chwili ze skradzionego czasu. — Nie zapytasz, jak mój dzień? — zapytała niewinnie, przypominając się, by zainteresował się i jej osobą. Pogłębił dzielący ich pocałunek, sapiąc niewyraźnie: — Mmm... Umieram z ciekawości. Zaczęła mówić. Nawet gdyby był pilnym słuchaczem, nie zdołałby dosłyszeć dalszego ciągu tejże opowieści. Przerwało mu chrząknięcie, zdecydowanie nie pasujące do otaczającej go atmosfery. Dźwięk powtórzył się, a oni ich twarze gwałtownie skierowały się ku jego źródłu. — Nie macie cienia przyzwoitości. — Alcester stanął w otwartych drzwiach, chwytając trzymaną laskę i krzyżując ręce na piersi w postawie, która sugerowała, że nie zamierza prędko opuścić pomieszczenie, udając, że niczego nie widział. O nie, posunęli się o krok za daleko. — Cała posiadłość huczy od plotek. A wy... Za nic macie skandal, do jakiego niewątpliwie doprowadzacie. W biały dzień...! — Zaczął spokojnie, lecz wraz z każdym słowem, jego twarz ciemniała ze złości, a on sam jakby tracił zdolność do sensownego składania zdań. Lillianne w pośpiechu odtrąciła Lynna, opuszczając długą spódnicę i w zawstydzeniu zapinając biały kołnierzyk. Lynn z kolei przyjął niespodziewaną sytuację z dużo większym spokojem. — Doprowadź się do porządku, dziewczyno. Pójdziesz ze mną. Przyzwalałem na to zbyt długo... — warknął na nich, piorunując Lynna spojrzeniem. — Alcester... — jęknęła, spodziewając się najgorszego. Lynn w przypływie rycerskości, poczuł się w obowiązku bronić własnej kobiety. Zasłonił ją własnym ciałem, gdy prędko wygładzała swój służebny fartuch, pewnym siebie tonem obwieszczając: — Mówiłem ci, że wezmę odpowiedzialność za swoje czyny. Lillianne jest moją narzeczoną i... — CO? — zawołali w jednakowym czasie i lokal, i służąca. — Błagam cię, Lynn, zamknij się i nie pogarszaj mojej... — Dosyć, paniczu — przerwał im Alcester, nim Lynn zdążył wytłumaczyć się ze swoich słów. — Idziemy do pana domu. Znasz drogę. Dogonisz mnie, gdy skończysz się ubierać — rzucił ozięble, obracając się gwałtownie i o pomocy laski wychodząc z pomieszczenia. *** — Błagam, Alcester. Nie możesz tego zrobić — jęczała, goniąc go, mając w poważaniu, że zwraca na siebie uwagę. Kroczący za nimi Lynn nigdy nie widział jej w takim stanie. Mężczyzna był nie wzruszony. Milczał, skrzętnie ignorując fakt, że Lil zalewa się łzami, jakby od rozmowy z Williamem Cavendishem zależało jej życie. Prosiła go, zanosząc się głośnym szlochem, a on zareagował dopiero, gdy ścisnęła jego rękę, siłą chcąc go powstrzymać przed dotarciem do celu. — Mogę i zrobię to, głupia dziewczyno. Dla twojego dobra. Wyrwał się, przyspieszając kroku, w tle zostawiając jej zwodzenie niosące się na cały korytarz. *** Alcester po zapukaniu do gabinetu, wszedł do Williama jako pierwszy, zamykając za sobą drzwi. Lillianne nie miała odwagi podążyć za nim bez zawołania. Zbliżyła się do drzwi w lekkim zawahaniu, świadoma, że Lynn jest cały czas w pobliżu. W złości spojrzała na niego, czując, że ogarnia ją nowa fala płaczu. — Coś ty zrobił... — syknęła przez zaciśnięte zęby, całą zasługę przypisując właśnie mu. Bez kozery przytknęła ucho do zamkniętych drzwi, nie dając paniczowi szansy na usprawiedliwienie lub zrekompensowanie swojego błędu. W zagubieniu, podążył za jej przykładem, zbliżając się do drzwi, by podsłuchać rozmowę toczącą się wewnątrz. Pierwszym, co usłyszał, był niezrozumiały mu chichot własnego ojca. — Daj spokój, Al... To młody, zdrowy chłopak. To normalne, że ma swoje potrzeby... Po plecach Lynna przeszedł zimny, nieprzyjemny dreszcz. Widział tylko zaciskające się do bieli palców dłonie Lillianne. — Rozumiem je, panie. Lecz panicz poprosił ową służącą o rękę, na domiar złego... — rozległ się przytłumiony, cierpliwy głos lokaja. Cisza, jaka zapadła po wypowiedzeniu tych słów była nie do zniesienia. Lynn słyszał niemal bicie swojego serca, wiedząc już, jak skończy się ta rozmowa. — Wyrzuć ją na bruk. I zawołaj tu mojego genialnego inaczej syna. Mam mu wiele do powiedzenia... Przełknął ślinę, natrafiając na pełne nienawiści spojrzenie Lillianne, które sparaliżowało go do reszty. *** Wciąż chlipała, ściskając walizkę z całym swoim dobytkiem. Przy rączce wystawała z niej warstwa ciemnoczerwonego tiulu, należąca do sukienki, jaką nosiła niegdyś na balu. Pociągała nosem, gdy Alcester zbliżał się do niej, schodząc po głównych schodach. — Uwierz mi, tak powinno być — rzekł cichym, pocieszającym tonem, którego ona nie potrafiła zrozumieć. — Twoje wynagrodzenie — wyciągnął ku niej kopertę, dzięki której miała zacząć nowe życie. — I rekomendacja. Jedź na wskazany adres. Mój dobry znajomy potrzebuje rąk do pomocy. Nie wątpię, że się sprawdzisz... — sięgnął po drugą z kopert. — Daj mi to, co jest moje — wyrwała mu pieniądze z ręki, nie próbując powstrzymywać cieknących wciąż łez. Po chwili zastanowienia wzięła również list z poleceniem. Na oczach lokaja podarła papier w drobny mak, ciskając go resztkami. Zniszczyła swoją szansę na przyszłość, być może wysyłając się na ulicę. W tamtej chwili, zszokowana twarz Alcestera uświadomiła ją, że było warto. — I nie waż się udawać, że ci zależy — warknęła na niego wściekle, odwracając się ku drzwiom, by raz na zawsze opuścić posiadłość Cavendishów. *** Rozmowa, jaką przeprowadził sam na sam z ojcem była długa i męcząca. Wciąż nie rozumiał konsekwencji, jakie czekają Lillianne i jako osoba, która nigdy nie zaznała biedy, nie był w stanie sobie ich wyobrazić w najmniejszym stopniu. Nerwowo spoglądał na zegarek, a słowa Williama wpadały mu jednym uchem, wypadając drugim. Wyszedł z jego gabinetu, myśląc tylko o jednym. Gdy jednak odzyskał wolność, Lillianne już nie było. |
| | | Lynn Cavendish Zegarmistrz
Liczba postów : 488 Join date : 10/02/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Pon Mar 16, 2020 3:22 pm | |
| Nie potrafił się cieszyć niczym. Ciepłem popołudnia, beztroskimi otaczającymi go z każdej strony rozmowami, dopracowanymi ozdobami czy zastawionymi z przepychem stołami. Czuł się jak zdrajca, pojawiając się na spotkaniu towarzyskim, kiedy ona zapewne błąkała się po ulicy, szukając nowej pracy. Nie opanował jednak sztuki odmawiania własnemu ojcu, zwłaszcza, gdy ten za punkt honoru ustanowił sobie naprowadzenie skrzywionego umysłu Lynna na „właściwe” tory. Co innego było z kobietami, które przychodziły do niego jak na taśmie, jedna za drugą - im odmawiał z pasją, jakiej nikt by w nim nie podejrzewał. Gdy kolejna z nich odwróciła się na pięcie z nietęgą miną, Lynn w zupełnym niewzruszeniu wychylił resztkę lemoniady w szklance, poświęcając jej o wiele więcej uwagi, niż oddalającej się kobiecie. Tylko w ten sposób mógł zrobić ojcu na złość. Widzący całą scenę William, podszedł do syna z uśmiechem na ustach. Położył mu dłoń na ramieniu w rodzicielskim geście, lecz dosłyszalny tylko dla Lynna ton, jakim został obdarzony, zwiastował jedynie mord, do jakiego wkrótce dojdzie: — Śmiało. Możesz odrzucić każdą kobietę w tym mieście. Ba, w tym kraju, jeśli żywisz taką potrzebę. Nie spiesz się. Przekopię choćby cały świat, w poszukiwaniu partii, z którą nie przyniesiesz mi wstydu — dopiekł mu, wciąż żywiąc lekką urazę za ostatni z pomysłów syna, w jego oczach nie urastający jednak do problemu, o którym obaj będą długo pamiętać. Przełknął ślinę, sztywniejąc na całym ciele. Nie wiedział, czemu te złowróżbne słowa wzbudziły w nim taką niechęć. — One wszystkie są... — wypowiedział przez zaciśnięte zęby, a masa nieprzychylnych epitetów cisnęła mu się na usta. — Nieważne. Mogę już iść? Jesteśmy tu wystarczająco długo — poprosił, woląc nie kończyć tematu kobiet. — Dopiero tu przybyliśmy, Lynn — poprawił go cierpliwie ojciec, za nic mając męki, przez jakie przechodził jego syn na zwyczajnym pikniku. — Powinieneś rozejrzeć się po okolicy. Jeśli potrzebujesz przedstawienia, jestem cały czas w pobliżu — poinformował, obserwując niezadowolenie na twarzy młodego inkwizytora. *** Omal nie podarł spodni, wdrapując się na wysoki płot. Nie uznał tego za złą wróżbę, lecz nie sprawiło to, że nie przestał zadawać sobie pytań „co ja, do cholery, robię?”. Przeskoczył, lądując w zaroślach, natychmiast poprawiając marynarkę i przybierając znudzony wyraz twarzy, jakby zasiedział się na pikniku od samego początku. Do ostatniego dnia nie był przekonany, a gdy zdecydował się pod wpływem chwili, było za późno, by męczyć Matta o zaproszenie. Najwyżej zrobi mu niespodziankę. I to nie byle jaką, zważywszy okoliczności, w jakich się rozstali. Jak gdyby nigdy nic, podszedł do stołu z przekąskami, porywając do ust jedną z oliwek. Jego spojrzenie zatrzymało się na kwiecistych ozdobach pomiędzy półmiskami z jedzeniem. Kwiaty... Mogłem o tym pomyśleć — zastanowił się, natychmiast rozglądając się wkoło. |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Nie Mar 22, 2020 5:21 am | |
| MATTHEW Chłopak zawahał się. Od balu minął ponad miesiąc, nigdy tak długo nie było cicho pomiędzy nimi. Dręczyło go to, choć to on sam zdaje się aktywne unikał z nim kontaktu. Tyle się wtedy wydarzyło… Może za szybko? Zbyt pochopnie? Czy on w ogóle był z kimkolwiek szczery tamtej nocy? Nerwowo miętosił zegarek w dłoni. Musiał kiedyś przecież rozwiać wszelkie wątpliwości, tak nie można żyć, chociażby tamten miał go znienawidzić, nawet jeśli takie życie nie miałoby żadnej wartości! Tak, Matthew! Zrobisz to! Pomimo strachu, poczuj siłę stanowczych decyzji zrodzonych ze szlachetnych(chyba) pobudek! Raz kozie śmierć! Kawa na ławę! Już! Idziesz! ... Właśnie ich spojrzenia się spotkały. No tak. No przecież. No jakżeby inaczej: kolana same się uginają, żołądek i język zawiązują na supeł, a nadgarstki z galarety. Jak już dobrze, że przyzwyczaił się do tego uczucia, dzięki czemu udało mu się przywdziać najbardziej pokraczny uśmiech jaki potrafił i lekko unieść dłoń, subtelnie kiwając w geście przywitania. Chyba też się ucieszył, że go zobaczył, chociaż trochę. Jaka ulga! Wygląda na to, może będzie nawet chciał z nim pogadać, nawet na TEN temat. Teraz wystarczy tylko podejść i… I tu pojawił się kolejny problem. Wysoka, dominująca figura czuwała nad jego przyjacielem. W pewnym sensie prawdziwie fascynującym było obserwowanie ich tak blisko siebie. Na pierwszy rzut oka bardzo się różnili: William Cavendish, czujący się świetnie w tym zbiorowisku prawdziwie “dżentelmeńskich” rodzin Wishtown, dominował, świetnie grał w te kołtuńskie gierki i widać że się przy tym świetnie bawił, w przeciwieństwie do Lynna, który najchętniej sam zgłosiłby się na stos, gdyby tylko mógłby się stąd wyrwać. Łączył ich tylko ponadprzeciętny wzrost, oraz ten nieszczęsny nos, będący wieczną zmorą jego przyjaciela, który według Matta sprawiał że był przystojny… William na swój sposób również. GOLDENMAYER
Było niemalże zupełnie tak jak się spodziewał. Banda raczej nieprzydatnych bufonów, z którymi trzeba było utrzymywać dobre stosunki, tylko po to by utrzymywać jakąś fasadę, że mają w tym mieście coś do mówienia. Dobre sobie. Jednak kto jak kto, on dobrze wiedział jak ważne jest utrzymywanie dobrych stosunków ze “śmietanką towarzyską” Wishtown. Jego cierpliwość była już na wyczerpaniu. Naprawdę, jeszcze raz usłyszy jedno Korneliuszu dostanie kciokwiku. Przyrzekł sobie, że jak już rozmówił się z Matthewem to najzwyczajniej w świecie przeskoczy przez płot i sobie pójdzie, co z laską byłoby niemałym wyczynem. Gdzie on zresztą był? Młodego Cavendisha znalazł już dawno, zresztą wraz z grupką podstarzałych ważniaków podążali w jego kierunku, a ściślej jego ojca. Przy jego nieznośnej rodzince również nie było po nim śladu, chyba będzie musiał sam aktywnie za nim wyglądać, byle tylko się to opłaciło. Chwila, zaraz… Chyba wzrok już całkowicie zaczął go zawodzić, bo przy stole z przekąskami widział… Zatrzymał się. Wszędzie rozpoznałby tę blond czuprynę i do obrzydzenia nonszalancko wepchniętą koszulę w spodnie. Nie wiedział, czy był bardziej zszokowany, czy wstrząśnięty. Co on tu robił? Nie był tu zaproszony, niemożliwe! W takie miejsca nie wpuszczali ludzi, jego pokroju, z jego pochodzeniem. Nie pasował tu, chyba że jako błazen zabawiający zepsutą mieszczańską gawiedź. Szczerze wątpił jednak, że przyszedł tu tylko najeść się oliwek, i zatańczyć z rozszczebiotanymi hrabiankami. O ile dobrze zaobserwował, gdziekolwiek przebywał Matthew z młodym Cavendishem on doczepiał się do nich jak pijawka, do którego mu było wygodniej. Czerpał najwyraźniej niewiarygodną przyjemność z tego, że uprzykrzał komuś życie i tym razem zapewne się nie mylił. Nic dziwnego, że Matthew wyglądał ostatnimi czasy jakby ktoś regularnie wysysał z niego krew, za każdym razem coraz więcej. Nie mógł pozwolić, by i tym razem przeszkodził mu załatwić swoje sprawy. - Witam, panie Hackett - zaszedł go od tyłu. Jego głos brzmiał przerażająco (jak na niego) przyjaźnie, dla Amona nie byłoby trudne odgadnąć, że tamten coś knuje. Mimo wszystko przywitał się z nim kapeluszem. - Muszę szczerze przyznać, panie Hackett, że się pana tu nie spodziewałem - spojrzał mu groźnie w oczy. Młody balsamista naprawdę wyglądał okazale, lecz on ani na moment nie tracił poczucia dominacji nad nim. - Najwyraźniej pańska medyczna sława tak się rozniosła, że udało się panu zdobyć tu zaproszenie. Jestem pod wrażeniemMATTHEW Co robić, co robić? Wołać go? Naprawdę wyglądał jakby tylko czekał na to, by ktoś go siłą stamtąd wyrwał. W sumie był mu to winien. Za każdy ten raz, kiedy to Lynn ratował go z opresji, lecz gdyby teraz do niego poszedł wpadłby w pułapkę bonton i mieszczańskiego savoir-vivre z panem Cavendishem ze względu na jego pozycję. Ojcu by się to nie spodobało, a poza tym siedziałby tam ze 3 godziny co najmniej. Ale co to? Wybawienie. Grupka starszych mężczyzn zaczęła obłazić ojca Lynna, zostawiając syna samemu sobie. Miał w końcu okazję! Po cichu prześlizgnął się w stronę przyjaciela, co musiało wyglądać komicznie, bo się spieszył. Nie myślał zbyt dużo, musieli to załatwić szybko. - Cześć, Lynn - uśmiechnął się i spojrzał mu w oczy. - Może… chciałbyś się przejść… gdzieś? |
| | | Lynn Cavendish Zegarmistrz
Liczba postów : 488 Join date : 10/02/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Nie Mar 22, 2020 3:47 pm | |
| Pierwszą reakcją na widok Matta było niewątpliwie zaskoczenie. Minęło wiele czasu od ich ostatniego spotkania, co bolało go zwłaszcza, że wcześniej ich wspólna obecność była codziennością. Miał wrażenie, że minęły całe wieki, a Matthew powrócił do niego z poprzedniego życia, jeszcze przed serią wydarzeń, przez którą Lynn musiał przebrnąć sam. Uśmiechnął się do niego, lecz w uśmiechu balsamisty tkwiło coś wymuszonego. Wyciągnął rękę na powitanie, ściskając ją i dopatrując się zmian, jakie zaszły w chłopaku podczas ich rozłąki. — Matthew! Co za święto! Spotkałeś mnie przypadkiem i nie miałeś już okazji do odwrotu? — dopiekł mu złośliwie, nie mogąc się powstrzymać. Oczywiście usłyszał to jego ojciec, wdający się w dyskusję z dwójką mężczyzn w podobnym wieku, jedynie rzucając Lynnowi ostrzegawcze spojrzenie. Jeśli jego syn miał w zamiarze zrazić do siebie wszystkich gości pikniku, szło mu doskonale. — To cud, że mnie w ogóle rozpoznałeś po takim czasie bez znaku życia! — dodał jeszcze, wylewając z siebie cały żal, jaki w sobie dusił przez nieobecność Matta w problemach, z którymi ledwie dawał sobie radę. Nim William zdążył zareagować, rugając swojego syna od góry do dołu, Lynn przystał na propozycję przyjaciela, będącą mu w tej chwili niezwykle na rękę. Poprowadził go w stronę najmniejszego skupiska ludzi, licząc na to, że istnieje w tym przeklętym parku miejsce, gdzie zaznają prywatności. Gdy w końcu znaleźli się sami, zmuszony był sprostować poprzednie słowa, czując wyrzuty sumienia. Wyżywał się na nim bez powodu, zły, że od dawna nic nie szło po jego myśli. — Przepraszam — wypowiedział, zwalniając kroku i w końcu spoglądając na niego, jak za dawnych lat. — Wiem, że to nie twoja wina... Ech... — zrobiło mu się niemożliwie głupio. Tym bardziej, gdy uświadomił sobie, że zachował się nie inaczej jak Amon. — Mam nadzieję, że przygotowania do egzaminów poszły po twojej myśli — spojrzał na niego pytająco, próbując naprowadzić rozmowę na właściwe tory. *** Usłyszał swoje nazwisko za plecami, szczerze nie potrafiąc powstrzymać się od przewrócenia oczyma. Rozpoznał głos mężczyzny, w żaden sposób nie ciesząc się z jego obecności. W głowie Amona tkwiła wyłącznie jedna wizja dotycząca działań na pikniku i przeklętego Goldenmayera nie było w żadnym jej rozgałęzieniu. Odwrócił się powoli, by ukazać mu swoje oblicze, w pierwszej chwili pochłaniające z lekceważącym uśmiechem oliwkę, a dopiero później skłaniające się w powitaniu. W pewnym sensie rozumiał postawę profesora. Nie chciał on rozmawiać z Amonem, a Amon odwzajemniał to uczucie, a jednak przybył tu, by mu dopiec. Dla zasady bądź własnej przyjemności. Ta cecha wspólna sprawiała, że chłopak był w stanie poświęcić mu chwilę. — Panie profesorze, cóż za miłe spotkanie — uśmiechnął się promiennie, lecz jego wzrok nie był skupiony na mężczyźnie stojącym przed nim. Miał przecież na głowie ważniejsze rzeczy. W głowie Amona zapaliła się ostrzegawcza lampka, lecz na jego twarzy malowało się wyłącznie rozbawienie, jakby w rzeczywistości ich dialog sprawiał mu wiele uciechy. — Boli mnie pańskie zdziwienie — zaśmiał się, jakby Goldenmayer podzielił się z nim wspaniałym żartem. — Można tak powiedzieć... — odparł tajemniczo na próby odgadnięcia, jak się tu znalazł. W żadnym wypadu nie wdawał się w szczegóły, wiedząc, że sprawdzenie jego zaproszenia nie byłoby w dobrym guście. Nim poprowadził ten ich rozmowę na bezpieczniejsze tory, odwrócił spojrzenie na stół, niemal uginający się pod ciężarem jedzenia. Półmiski z winogronami przystrojone były bluszczem i białymi kwiatami o długich łodygach. Ignorując chwilowo obecność profesora, sięgnął po kwiat, moment siłując się z mackami bluszczu. Gdy znalezisko trafiło w jego dłoniach, przytknął je do twarzy, zanurzając nos w rozłożystym kielichu. — Cantedeskia — szepnął, wpijając wzrok w oczy Goldenmayera. — Lub jak inni wolą: kalia. Każda z jej części jest trująca, a jej soki w kontakcie ze skórą lub językiem, mogą powodować opuchliznę i podrażnienia. Nietrafiony pomysł na przyozdobienie stołu z przekąskami, nie uważa pan? — uśmiechnął się czarująco, przygarniając pojedynczego kwiatka. — Być może na pikniku przyda się obecność lekarza. Proszę się jednak nie kłopotać. Nie zamierzam zabawić tu długo — spoważniał, nawet na moment nie przerywając wiążącego ich kontaktu wzrokowego. |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Czw Mar 26, 2020 4:39 am | |
| MATTHEW - Nie, Lynn… masz rację - odparł cicho smutnym tonem. Jego słowa były dla niego czymś tak nieprzyjemnym, jak głaskanie brzytwą po plecach. Nie powie, wręcz sparaliżowały go przez moment. Lynn nawet nie mógł się domyślać, jakie rzeczy pod skórą czuł wtedy Matthew. Był jego wszystkim, tym co go tu trzymało, każdy chociażby cień rzucony na ich relację był dla niego jak chłosta, a do tego jeszcze serio czuł się winny. - To ja przepraszam, że nie miałem czasu… ja po prostu od tamtego czasu… ja… - mozolnie plątał się w swoich słowach. Musiał ochłonąć szybko, nie mógł sobie pozwolić na scenę przy tylu ludziach, których kojarzył chociaż z widzenia. Wziął głęboki oddech, po czym spojrzał na swojego przyjaciela. Wymiękał. - Wybacz mi, kompletnie zapomniałem o świecie poza Akademią i Inkwizycją - skłamał, chociaż nie do końca. - Wiesz jak jest - ostatnie egzaminy, a później przekraczasz Rubikon i nie ma odwrotu, prawda? - tak to widział. Nagle spochmurniał już zupełnie. Przebiegła przed nimi właśnie młoda parka, wyraźnie rozchichotana. Matt zmierzył ich osadzającym wzrokiem. - Oni o niczym nie wiedzą - skwitował tylko. - Siedzą sobie w swoim zamkniętym ogródku i serio nie widzą tego co dzieje się poza nim, a przynajmniej udają… - zmarszczył brwi, mierząc wzrokiem już większość zgromadzonych. Nagle jednak się obruszył. - Ach, znowu marudzę. Jeszcze mi to w nawyk wejdzie - uśmiechnął się niezdarnie do Lynna. - Już dość na pewno nasłuchałeś się na balu… Mam nadzieję, że nie wziąłeś sobie tej mojej paplaniny do serca. Jakby co to przez alkohol! - zaśmiał się, chociaż na samo wspomnienie o tamtej nocy coś w nim pękło. - Powiedz lepiej co u ciebie, dalej tak samo? Lillianne mogła chodzić normalnie po tamtej nocy? - uśmiechnął się już łagodniej nie zdając sobie sprawy właśnie z poruszonego tematu. - Wiesz, cieszę się, że cię tu spotkałem Lynn… Bardzo - wymsknęło mu się. Będzie musiał załatwić pewną sprawę do końca, tylko muszą znaleźć sobie jakieś naprawdę ustronne miejsce. GOLDENMAYER
Po prostu nie potrafił oderwać od niego wzroku. Cóż za przedstawienie, panie Hackett. Nic dziwnego, że udało mu się zmanipulować tyle niewinnych dusz. Gdyby nie był taki stary i doświadczony, na pewno urzekły by go te popisy aktorskie. - Pańskie oddanie mieszkańcom Wishtown, na dodatek po godzinach, jest godne podziwu, panie Hackett. Gdyby tylko cała kadra Inkwizycyjnych balsamistów była taka… marzenia. Musimy być poważni - nie potrafił powstrzymać uśmiechu, co na jego ustach musiało wyglądać całkiem przerażająco. Gdyby jeszcze potrafił, może i by się roześmiał. - Brzmi niezwykle poważnie. Niech pan lepiej uważa więc. Wielką stratą by było, gdyby przez chwilę nieuwagi ucierpiało na tym pańskie oblicze - wskazał laską na kwiat w dłoni byłego ucznia, skutecznie przybierając poważny wyraz twarzy. Zmierzył wzrokiem ten przeklęty stół. Chyba nie musiał tłumaczyć, że był to przekręt. Młody mężczyzna najwyraźniej wciąż nie doceniał staruszka, co? Przez tyle lat próbował z nim pogrywać na różne sposoby, lecz Cornelius J. Goldenmayer nie daje się nabrać na głupie uśmieszki i śliczne chłopięce oczęta, jak tak wiele tych bezużytecznych pedagogów od siedmiu boleści. Może i ukończył edukację w akademii, ale wciąż nie potrafił być niczym innym, niż egoistycznym młokosem, w ogóle nie zaangażowanym w misję Inkwizycji. Tylko czekać, aż zaszkodzi całej organizacji. Sprowadzanie takich jednostek do ich poziomu było wręcz obowiązkiem profesora, a że czerpał z tego też odrobinę przyjemności to już zupełnie inna historia. - Całkiem zabawna sprawa z tą naszą Cantedeskią, panie Hackett - powoli odwrócił ku niemu swe spojrzenie. - Kiedyś nie widywało się tu tych roślin. Dawnymi już czasami stoły przyozdabiano kwiatami polnymi, Lilium candidum… Kiedy jednak przywieziono pierwsze kalie na wyspy z krajów dzikich, można powiedzieć, że śmietanka towarzysko - kulturalna, oraz “lepsze sfery” wpadły w istną manię naszych egzotycznych najeźdźców. Najpierw podziwiano je bezpiecznie w ogrodach, bądź wazach. Po jakimś czasie jednak dopuściły “obcego” do swoich stołów, pomiędzy nieszkodliwe i znajome kwiecie przy tym spychając je na dalszy plan, a teraz okazuję się że to co było dla nich nowe, modne i swego rodzaju ekstrawaganckie, będzie tym samym co przyniesie im zgubę. A przecież każdy kto przez chwilę tylko by się temu intruzowi na stole przyjrzał wiedziałby, że najzwyczajniej w świecie tu nie pasuje. Poezja piszę się sama, panie Hackett - minę miał radą, lecz było w niej coś okrutnego. |
| | | Lynn Cavendish Zegarmistrz
Liczba postów : 488 Join date : 10/02/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Sob Mar 28, 2020 12:51 am | |
| Machnął dłonią, nie chcąc kontynuować nieprzyjemnego tematu, jaki ostatecznie sam wywołał w pierwszym odruchu. — To ten legendarny kac po balu, mylę się? Eksperci głoszą, że może trwać nawet miesiąc — mrugnął do niego, wspominając ilości wina i ponczu, jakie wspólnie pochłonęli. Usiłował zażartować, by w końcu porzucili napiętą atmosferę i cieszyli się tym, co w końcu — i mimo wszystko — nastało. Obdarzył go nieco zaskoczonym spojrzeniem, gdy Matthew z zrzędliwością godną staremu dziadowi marudził na zbliżoną ku sobie parkę. Jak wiele mogło się zmienić podczas ich rozłąki? Do czego musiało dojść...? W swoim przypadku znał odpowiedź na to pytanie, wspominając serię wydarzeń, której nie potrafiłby oddać w całości nawet przy wielogodzinnym spotkaniu. — A co dzieje się poza „ich ogródkiem”? — zapytał, nie ukrywając nawet zdziwienia. — Co się zmieniło? To tylko... Egzaminy, prawda? Nawet jeśli najwyraźniej są tragedią jednostki... — W nieumiejętny sposób starał się mu przekazać, jak ewentualne złe oceni nie znaczą w ogóle świata. Był w stanie utrzymać pogodny ton rozmowy, do kiedy nie padło pytanie o Lillianne. Imię dziewczyny uderzyło go jak dzwon, uświadamiając go jeszcze bardziej, że historia, jaką przeżył w ostatnim czasie, nigdy nie opuściła jego umysłu i wrażeń. Jak miałby przebrnąć przez nią jeszcze raz? — Ja również się cieszę. Nawet jeśli musimy trochę nadrobić... — przemówił ze zwątpieniem wymalowanym na twarzy. — Bardzo wiele zmieniło się w moim życiu — poinformował go, absolutnie nie wiedząc, z której strony podjąć temat. — Lillianne... Miała problemy, przyznaje. Boże, jak mogłem ją tak potraktować na balu? — jęknął, w ostatniej chwili rezygnując z wyznania mu rzeczywistego problemu, wynajdując inny z nich, trapiący go niewiele mniej. *** Sam nie rozumiał, dlaczego jeszcze stał w towarzystwie tego starucha, który najwyraźniej za punkt honoru obrał uświadomienie Amonowi, że jest gorszy. Może podejrzewał, że po osiągnięciu celu, mężczyzna zdradzi mu również powód, dla którego to czynił? Zaspokojenie ciekawości zazwyczaj było wystarczającą motywacją, jednak Goldenmayer zwyczajnie działał mu na nerwy. Amon przybierał dobrą minę do złej gry, wysłuchując starszego mężczyzny z uwagą i oddaniem, jakby prawił on poruszające kazanie. Co prawda, niemal wzdrygnął się na dźwięk łaciny w ustach profesora. Lekcje, które udało mu się przeżyć bez większego szwanku, nigdy nie należały do przyjemnych. Cierpliwie czekał jednak na swoją kolej, dopiero po ostatnich słowach rozmówcy, wkraczając do tematu: — Nie sądziłem, że drzemie w panu dusza poety. Nigdy nie podejrzewałem pana o podobną wrażliwość — skinął uprzejmie głową, jednocześnie wiedząc, że stojący przed nim mężczyzna nie należy do osób wyczulonych na piękno poezji. Niektórym, zwyczajnie brakowało ku temu duszy. Bez problemu dostrzegł analogię, wyczulony na podobne zabiegi, nawet gdy te wcale nie istniały. Z początku przyjął obelgę ze śmiechem, który stłumił ponownie zanurzając nos w kwiecie kalii. Może bawiłby się z profesorem dłużej w ten teatrzyk, gdyby tylko jego spojrzenie nie padło na rudą, doskonale znaną mu czuprynę pod kapeluszem. Jak sama ruda czupryna jeszcze mu nie przeszkadzała, tak obecność Lynna w jej pobliżu, owszem. Mina zrzedła mu w chwilę, a palce dotychczas łagodnie ujmujące łodygę rośliny, teraz niemal złamały ją w pół. Kwiat nie nadawał się już na prezent. Choć najbardziej miał ochotę wepchnąć kwiat Goldenmayerowi w tyłek, a następnie podlać, to udało mu się powstrzymać, rzucając kwiat na brzeg stołu. Postawił krok naprzód, gotów do odejścia. — Z miłą chęcią wspiąłbym się z panem na szczyty poetyckich uniesień, lecz wzywa mnie sprawa niecierpiąca zwłoki. Z pańskim pozwoleniem... — ukłonił się głęboko, nie mogąc się doczekać, by zatłuc Lynna własnymi rękoma. Albo Matta. A najlepiej obydwu z nich. |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Nie Mar 29, 2020 3:46 am | |
| MATTHEW - Ach nie, Lynn, tu wcale nie chodzi o oceny - sprostował. - Nie boję się egzaminów. Jestem pewien, że zdam, nawet całkiem dobrze. Bardziej chodzi mi o to… co po nich - westchnął, wędrując wzrokiem gdzieś daleko. - Profesor Goldenmayer mówił, że każdy pełnoprawny Inkwizytor powinien wiedzieć dlaczego nim jest, tylko tak może być skuteczny. Nie wiem, dziwne to wszystko… Takie oficjalne - znowu westchnął. Znaleźli się pod jakimś drzewem, chyba starą lipą. Słońce niezdarnie przedzierało się przez liście. Matthew jednak myślami wybiegał poza park, a nawet Wishtown. - Nie wiem Lynn, powinienem się już przyzwyczaić i to po części prawda. Wciąż jednak dalej wątpię… Też tak miałeś? Kiedy kończyłeś akademię? Chyba nigdy o to nie pytałem... Bo ty zawsze sprawiasz wrażenie kogoś kto został stworzony do tego co robi, tam przy tych wszystkich ustrojstwach… Przepraszam! Machinerii. Po prostu jesteś właściwym człowiekiem na właściwym miejscu… W sumie nie wiem do czego zmierzam. Chyba myślę, że jestem tu z przypadku, a to głupie. Mało w tym sensu, nie lubię tego strasznie. Tym bardziej, jeśli chodzi o tak poważne rzeczy - znowu dał się ponieść swojemu bełkotowi. Biedny Lynn, że też dawał rady go wysłuchiwać, a dziś ten potok słów był wyjątkowo mętny. - A co do nich… To chodziło mi raczej o NICH WSZYSTKICH - mówiąc to wzrokiem ogarnął całą zgromadzoną gawiedź. - Oni o niczym nie wiedzą, Lynn. O tym co dzieję się na ulicy, a tym bardziej pod nią - w Inkwizycyjnych lochach - odparł przejęty. - Czasami nie mogę ich nawet słuchać, kiedy zaczynają coś gadać o jakimś krykiecie, albo zaręczynach, jak ja tego samego dnia byłem na dwóch przesłuchaniach, DWÓCH i jednej egzekucji. Oni nie zdają sobie z tego sprawy, ale przez to wszystko… Ja już nie potrafię mówić ich językiem. Stałem się kimś zupełnie obcym, nawet w rodzinie - tu zatrzymał się na dłużej, jednak po chwili dodał. - Nawet się nie kryją z tym, że wolą udawać, że nie ma czegoś takiego jak czarownice, czy koszmary, rozejrzyj się tylko. To zupełnie inny świat, do którego niby też należymy. Nonsens! Najpierw wysyła się kogoś do akademii, by nauczył się jak nie funkcjonować w normalnych warunkach, a później urządza jakieś szopki, by W KOŃCU się z kimś zaręczył! Niech sobie nie myślą, że nie wiem po co mnie tu zaciągnęli - westchnął po raz trzeci. Długo mu to leżało na wątrobie, a po każdym rodzinnym spotkaniu to uczucie eskalowało. Lynn go jednak rozumiał, był tego pewien. Znowu pozwolił sobie na marudzenie, ech, już za późno było. Miał podły nastrój, za dużo tego wszystkiego. Spojrzał znacząco w oczy przyjaciela. Już miał na końcu języka dygresję a propos dysonansu poznawczego Lillianne jako służącej i “przyjaciółki”, ale w ugryzł się w język w ostatniej chwili. Wyglądał na bardzo zmartwionego, to był znak, że był w potrzebie i rudzielec powinien już się przymknąć. - Ale ja dużo gadam! Następnym razem mnie szturchnij, albo coś w tym stylu - zakończył, uśmiechając się niezręcznie. - Lynn, w porządku - zapewniał przyjaciela. - Nie musisz się przede mną krępować, przecież wiesz, że nie będę cię oceniał. Widzę, że gryzie cię coś poważniejszego - wyciągnął rękę do chłopaka przed nim, ostatecznie lądując na jego przedramieniu, chyba pierwszy raz w tym geście. Jakie to ekscytujące. - Może zacznij od początku? - uśmiechnął się zachęcająco. GOLDENMAYER
Jego ulubiony inaczej uczeń nie był dziś skory do odpowiedzi, dziwne. Czyżby to kolejna gra? - Nie wiem czy dobrze się rozumiemy, panie Hackett. Dzisiaj wrażliwość znaczy tyle samo, co ekshibicjonistyczne skłonności duszy, jeszcze zielonych podlotków. Użyteczny kunszt przekazania idea - “ars celare artem”, nie “ars gratia artis” - to prawdziwa poezja - mruknął tylko. A cóż mogło go tak spłoszyć? Sam też musiał zerknąć w tę stronę co blondyn i… wszystko nagle zrobiło się jasne. Uśmiech sam zawitał na jego obliczu. Ach, no cóż. Jak widać jego zadanie tu dobiegło już końca. Nie będzie im przeszkadzał, z Matthewem kiedy indziej odbędzie ważną rozmowę, a teraz niech używa młodości. Co za wyśmienity finał! Jeszcze mina tego młokosa. Nie przychodził tu na darmo. - Racja, panie Hackett. Tempus fugit, a ja oczekiwany jestem gdzie indziej. Żegnam Pana - ukłonił się, nie przestając się uśmiechać. - Dżentelmen wie, kiedy powinien zejść z drogi - rzucił jeszcze z pełną premedytacją na odchodne. Nawet nie wiecie jak się cieszył, że mógł już opuścić to przeklęte przyjęcie i wrócić do domu. |
| | | Lynn Cavendish Zegarmistrz
Liczba postów : 488 Join date : 10/02/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Nie Mar 29, 2020 2:00 pm | |
| Wiedział, że jeśli usłyszy jeszcze słowo w tym obrzydliwym języku, zwymiotuje na buty profesora. Postanowił sobie wtedy, że jeśli umrze przedwcześnie, za nic na świecie nie dopuści, by epitafium na jego nagrobku było po łacinie. Mimo wszystko, ukłonił się usłużnie, rad, że ich nieprzyjemne spotkanie dobiegło końca. Z uśmiechem zgodził się: — Dżentelmen wie, kiedy na nią nie wchodzić, zachowując swoje emocjonalne pobudki dla siebie — dokończył za nim naturalnie, jakby obaj głosili popularną na cały świat sentencję, w rzeczywistości grając w coś, w czym Amon nie miał nastroju uczestniczyć. Odszedł stanowczym krokiem, zbliżając się ku dwójce dawnych przyjaciół. *** Lynn spojrzał na Matta, jakby dopiero dostrzegł, że ten stoi obok niego. Zamrugał w zupełnym zdziwieniu oczyma, w końcu nawiązując z nim nić zrozumienia i przypominając sobie, dlaczego nazywa go przyjacielem. — Rozumiem cię... Chyba jak nigdy wcześniej — wyznał mu, ściszonym, ale śmiertelnie poważnym tonem. Doskonale wiedział, w jakim punkcie znajdował się Matthew, samemu przechodząc przechodząc przez to jakiś czas temu. Ileż by wtedy oddał, by mieć kogoś, kto wskazałby mu odpowiednią drogę, podzieliby się radą lub ostrzegł go, że pragnienia społeczeństwa, nie są jego własnymi. Zaczął od początku, wciąż półtonem: — Nie są pozbawieni mózgu, by nie mieć tej świadomości. To, co non stop dzieje się w lochach, nie jest tajemnicą rangi państwowej. Plotki huczą, a ciała wiedźm w drodze na stos przemawiają same za siebie. Dotyka ich raczej... Przypadłość ludzi wyższych sfer. Świadomy wybór wyparcia zła ze swoich głów, by nie naruszyło on ich wizji sprawiedliwości i pokoju. By obiad lepiej smakował. By spało się im lepiej... — wypowiedział z pełną pogardą i nienawiścią, która buzowała w nim głównie przez to, że już nie może zaliczyć się do grona tych ludzi. — Nie ma wolności. Niczym nie różnimy się od wiedźm, które w momencie narodzin zostały skazane na śmierć — mruknął, jak zwykle w pełni swojego pesymistycznego nastawienia. Nigdy nie zamierzał ukrywać przed Mattem, że sprawy kiedykolwiek się poprawią. — Nic, poza wiedzą i garstką umiejętności, nie sprawi, że zacznę należeć do tego świata. Ani też do drugiego z nich — wzrokiem objął ludzi cieszącymi się beztroską atmosferą piknika. — Powrotu już nie ma, nawet gdybyś mógł zrezygnować. To, co zostanie w twojej głowie, nigdy nie pozwoli ci być taki jak oni. I chyba jestem szaleńcem, skoro sam wstąpiłem do tego piekła i biernie przyglądam się, jak ty popełniasz ten sam błąd — podzielił się przemyśleniami, okazując wobec siebie zdziwienie. Nie mógł mu niczego zabronić, a jego nawet szlachetne zamiary na nic by się zdały pod presją otaczającego ich świata. Obdarzył go pełnym żalu spojrzeniem, wiedząc, że nie może z tym zrobić zupełnie nic. Problemy Lynna zdawały mu się w tej chwili mniejsze, a on sam musiał przyznać, że tragedia, jaką odczuwał była niczym w porównaniu z tym, przez co przechodził Matt. Choć często w ich rozmowach odrzucał swoje przemyślenia, by skupić się na przyjacielu, postanowił podzielić się z nim ich częścią: — Może jednak... Zacznę od końca — zaproponował, wiedząc, że będzie mu wstyd przechodzić przez początkową serię niepowodzeń i żenujących momentów. — Lillianne straciła posadę. Nie wiem, gdzie jest i nie wiem, jak mogę jej pomóc. Szukam dla niej pracy, jeśli przychodzi ci cokolwiek na myśl... — urwał, w ułamku sekundy unosząc głowę i odwracając ją w przeciwnym kierunku. *** Uniósł ręce na powitanie, już z pewnej odległości wołając: — Przyjaciele! — jego ton głosił najszczerszą radość, jakby było im dane się spotkać bo latach rozłąki. Kroczył ku nim szczerząc zęby, co mogło nadać im mylne złudzenie o jego radości. Obaj jednak wiedzieli, że ich ostatnie spotkania z Amonem nie należały do udanych. *** — O nie... — jęknął Lynn, zawiedziony niespodziewanym przerwaniem ich rozmowy, spoglądając na podążającego w ich kierunku blondyna, jak na istotę choroby, która przyszła ich uśmiercić. — Nie mów mu tego, proszę — szepnął do niego szybko, wiedząc, że Amon go zabije, gdy się dowie, co u Lillianne. O ile już nie wiedział. *** Dotarł do nich, a uśmiech nie zelżał mu nawet na moment. W pierwszej kolejności zarzucił ramię na brak Matta, przyciągając go do siebie w uścisku, by następnie poklepać Lynna po ramieniu w poufałym geście. — Co za spotkanie! Jak za starych czasów! — ekscytował się, jakby w rzeczywistości nie istniało między nimi żadne napięcie. — Zostaw mnie. Naprawdę nie mam dziś nastroju na twoje gierki, Amon... — mruknął, odsuwając się od przyjaciela. Miał ochotę odejść, lecz jedyne, co go trzymało to fakt, że nie chciał zostawiać Matta na pastwę tego przygłupa. — Przysięgam, że moje zamiary są dziś czyste. Pragnę tylko rozmowy, poczuć tę nostalgię starych czasów. Niech trafi mnie piorun, jeśli kłamię — zarzekał się, puszczając ich, ale nie tracąc pogody ducha. — Wspaniale cię znów widzieć, Matthew. Nie masz pojęcia, ile o tobie myślałem — uśmiechnął się do niego wesoło, czując satysfakcję, że tylko ich dwójka rozumie kontekst tych słów. |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Nie Mar 29, 2020 11:41 pm | |
| Słuchał go ze smutkiem, ale wiedział, że obydwoje potrzebowali tej rozmowy. Czasami miał wrażenie, że tylko Lynn jest w stanie go zrozumieć. Oczywiście z wzajemnością. Dlatego też zawsze podchodził do tego co się między nimi działo tak emocjonalnie. Gdyby naprawdę go stracił… Wolał o tym teraz nie myśleć, zawsze źle się to kończyło. Lynn zawsze snuł mroczne wizje a propos przyszłości, odnajdywał w tym jednak na swój pokręcony sposób spokój. Był z nim szczery, a przecież to się liczyło najbardziej, prawda? Poza tym wierzył, że mimo wszystko będą się przynajmniej wspierać, aż do końca, po to by jakoś przeżyć to piekiełko. Cokolwiek to znaczyło. W jego słowach poza tym kryło się wiele oczywistych prawd. Może serio był dla nich zbyt surowy, lecz czy ten sam fakt unikania prawdy i zrobienia z nią czego nie sprawiał w rzeczywistości, że byli oni jeszcze gorsi? Ech, nikt nie mówił, że życie jest proste. Mimo to wykrzesał z siebie odrobinę ciepła. - Nic się nie stało, Lynn, nie masz na to żadnego wpływu, ale cieszę się, że rozumiesz - uśmiechnął się, jakby tamten o tym zupełnie nie wiedział. Mina jednak mu zrzedła na wiadomość o Lillianne. Co? Kiedy to się stało? To przez to, że poszła na bal? Miał ochotę zawołać “Jak to?”, lecz coś czego się już dziś nie spodziewał na pewno, chyba że w swoich koszmarach, skutecznie mu przeszkodziło. Na sam dźwięk jego głosu krew zamarzła mu w żyłach. Jak z bronią przystawioną do skroni obrócił w stroną skąd dobiegał - to był on. Z jego stoickiego zamyślenia już prawie nic nie pozostało, momentalnie pobladł. Myślał, że był gotowy na ewentualne spotkanie blondyna w parku, tamten jednak jak zwykle udowodnił mu jak bardzo głupim jest myślenie, że da radę się przewidzieć co tamten zrobi. Jego przyjaciel nie miał pojęcia co ostatnio wydarzyło się pomiędzy Matthewem a Amonem. Niczym dzikie zwierze wyrwał się z objęć blondyna, robiąc parę bezpiecznych kroków w stronę Lynna. Bał się? Trudno powiedzieć. Miał po raz kolejny mętlik w głowie, a wszystkie uczucia zlewały się w jedno. Chciał wszystko wyjaśnić, a jednocześnie coś kazało mu uporczywie spuścić wzrok, a jeszcze coś krzyczeć na całe gardło. Co za farsa. - Czego chcesz? - udało mu się jedynie wycedzić jakimś niezrozumiałym tonem. Byłby kompletnym imbecylem, jeśli zakładałby, że Amon jest teraz w pełni szczery, tym bardziej jak tamten przyłapał go sam na sam z Lynnem. Nie mniej pytanie nie miało na celu sprowokowania go do ataku. |
| | | Lynn Cavendish Zegarmistrz
Liczba postów : 488 Join date : 10/02/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Pon Mar 30, 2020 7:50 pm | |
| Niespecjalnie entuzjastyczne przyjęcie dałoby przeciętnemu człowiekowi do myślenia, a zasady społeczne zmusiłyby go do dyskretnego wycofania się. Choć musiałby być ślepcem, gdyby nie dostrzegł ich negatywnych reakcji, za nic na świecie nie zamierzał ustępować. Owszem, poczuł wewnątrz siebie coś na rodzaj żalu, lecz w żadnym przypadku nie porzucił radosnego wyrazu twarzy. — Czy muszę mieć powód, by chcieć zamienić słowo z ludźmi, których — kiedyś, bo kiedyś — zwykłem nazywać „przyjaciółmi”? — odwrócił kota ogonem, w co uwierzyłby co najwyżej ktoś, kto nie znał Amona wcale. Błąd. O jedną brednie za dużo. Lynn prychnął, nie ukrywając zdenerwowania. Ruszył z miejsca, pozostawiając swoje plany dotrzymania towarzystwa Mattowi, pewny, że nie zniesie obecności Amona w sposób bezkonfliktowy. — Pierdolę to. Szkoda mi na ciebie czasu, Amon — rzucił wściekle, gotów rozstać się z nimi, nawet jeśli dopiero się spotkali. Zezłościło to blondyna, lecz prędko zmusił się do chwilowego przełknięcia własnej dumy, by naprawić błąd. Spojrzał pobieżnie na Matta, niepewny, co powinien uczynić. Nie potrzebował dużo do namysłu, zaraz zaczynając gonić Lynna, w nadziei, że rudzielec podąży za nimi. — Co wy? Chwila... — zawahał się, by dopiero po kilku oddechach znów zacząć przemawiać składnie. — Chciałbym was przeprosić. Nic więcej, przysięgam — mówił, goniąc go przez całą wyłożoną białymi kamykami ścieżkę, przyspieszonym krokiem rozsypując je na pobliską trawę. Choć obaj musieli upaść na głowę, by uwierzyć Amonowi, w jego słowach było coś... nowego. Przeprosiny. Nigdy wcześniej nie słyszeli tego słowa w jego ustach, lecz chęć jaką wykazywał nie oznaczała samych przeprosin. |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Wto Mar 31, 2020 2:15 am | |
| Trudno powiedzieć, czy kiedykolwiek w swoim osiemnastoletnim życiu czuł się aż tak bardzo zażenowany czyimś zachowaniem jak teraz. Zaczęło go to już całkiem serio irytować. Może i by zareagował na słowa przyjaciela czym więcej, niż niedowierzającym wzrokiem, lecz wszystko jak zwykle działo się zbyt szybko. Lynn już ich opuścił. Matt zrobił wielkie oczy - autentycznie nie wierzył, kolejna awantura. Zawiódł się trochę nań nie powie, chociaż mu się nie dziwił. A tamten już za nim biegł. Gdyby nie te osobliwe okoliczności i nie mało gapiów dookoła to nawet nie myślał, by za nimi biegać, a po prostu krzyczał na nich z bezpiecznej odległości. Nie, po raz kolejny musiał stanąć po między nimi i na siłę ich godził, jak zawsze. Znowu jak głupek biegał za nimi, z nadzieją, że uda się mu chociaż na chwilę ich zatrzymać. - Nie możecie choć raz dać sobie na wstrzymanie? - wycedził do nich przez zęby ściszonym głosem. - Ludzie się gapią, błagam was. Chociaż ten jeden raz, do jasnej cholery! - był już u kresu wytrzymałości. Dobrze, że w przeciwieństwie do nich umiał się ugryźć w język, inaczej poleciałaby naprawdę nieprzyjemna wiązanka na ich temat. Wziął głęboki oddech. Dlaczego to on zawsze musiał być tym sympatycznym, naprawdę tego nie rozumiał. Zawsze kłócili się o jakieś pierdoły, a później “godzili” nigdy nie konfrontując się nawzajem w jakiś konstruktywny sposób, poczynając od Samanthy, aż do… o cokolwiek teraz chodzi! Nagle jednak Amon powiedział to słowo, którego nigdy by się nie spodziewał w jego ustach. - C-co? - jęknął. - Za co? O co ci znowu chodzi? - co za głupie pytanie? Amon miał miliardy powodów by ich przepraszać, albo przynajmniej samego Matthewa. Wiadomo, że mu nie wierzył, lecz rudzielec nie potrafił jednak w tym momencie zdecydować, czy będzie łagodnym barankiem jak zwykle, czy w końcu postawi na swoim. Czemu on zawsze musiał wprowadzać w nim takie zamieszanie. - To ze... To ze mną chcesz rozmawiać, prawda? - wypalił nagle. Patrzył mu też głęboko w oczy, obydwoje wiedzieli o co chodzi. Był teraz naprawdę skory do pójścia mu na rękę, tylko po to, by z nim to raz na zawsze wyjaśnić. |
| | | Lynn Cavendish Zegarmistrz
Liczba postów : 488 Join date : 10/02/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Sro Kwi 01, 2020 7:03 pm | |
| Z braku chęci do publicznych awantur właśnie, Lynn przyspieszył kroku, wiedząc, że nie utrzyma nerwów na wodzy, jeśli Amon pozostanie w zasięgu jego rąk. Za bardzo skupił się na wydostaniu się z terenu pikniku, nie mając czasu na tłumaczenie tego Mattowi. Wiedział, że ten rozumie go bez słów. Gdy jednak padły słowa zapowiadające przeprosiny, odwrócił się przez ramię, by upewnić się, czy nie ma do czynienia z kolejnym żartem. Znaleźli się pośród gęsto rosnących wierzb, których gałązki opadały do samej ziemi. Amon wiedział, że w tej chwili nie może przesadzić, skoro ma ich już uwagę. Uwaga nie oznaczała zainteresowania, wiec przybrał poważny wyraz twarzy, przykładając dłoń do piersi, by powiedzieć: — Proszę, nie zajmę wam dużo czasu. Chcę tylko szansy — poprosił z pełną pokorą, a obrzydzenie, jakie powinien do siebie czuć, zastąpił rosnącym podnieceniem i entuzjazmem z nadchodzącego teatrzyku. — Usiądźcie, będzie tam wygodniej — zaproponował troskliwie, wskazując na znajdującą pomiędzy wierzbami, białą ławeczkę. Lynn zerknął na Matta, sam nie pewny, jak zareagować. Mógłby poświęcić Amonowi kilka chwili w imię dawnej znajomości, nawet jeśli to wszystko było głupio zapowiadającym się żartem. Jednak nie miał najmniejszego zamiaru robić tego bez drugiego z przyjaciół. Patrzył więc na niego oczekująco, ciekaw reakcji. — Matt, to nic osobistego. Po prostu... Ostatnio myślałem dużo o sobie... O życiu, naszej przyjaźni... Można powiedzieć, że naprostowałem swój światopogląd — zaprzeczył, choć wiele radości sprawiło mu pytanie Matta. Utwierdziło go to w przekonaniu, że myślał o nich nie mniej niż on. Gdy żaden z nich nie oponował, wykorzystał chwilę, zwracając się do starszego z chłopaków: — Wielokrotnie zdarzało mi się cię pouczać, Lynn. Nawet nie chcę myśleć, o jaki poziom hipokryzji zahaczałem, popełniając wszystkie twoje błędy, gdy moje rady ledwie rozbrzmiały na głos. Podziwiam cię czasami, wiesz? — zapytał, niemal drżąc z emocji, gdy osłupienie jego rozmówcy było aż nadto widoczne. — Jesteś zbyt... prostoduszny, by potrafić umiejętnie kłamać. I chwała ci za to! — dodał prędko, gdy Lynn zmrużył oczy, niepewny, czy nie został właśnie obrażony. — Twoje zamiary są widoczne, nim otworzysz usta, by je obwieścić. Szczerze ci zazdroszczę — powiedział, przelotem spoglądając na Matta, ciekaw również jego reakcji. — Mam już dość kłamstw. Robiłem wiele głupich rzeczy. Argumentowałem zaspokojeniem ciekawości coś, o czym zawsze pragnąłem. Nie chcę tego dłużej ciągnąć. Jestem już za stary na dziecinne gierki, z których nigdy nie było pożytku. Na twarzy Lynna nie pojawiło się zrozumienie, choć Amon mówił wyraźnie do niego. Był jednak zbyt zszokowany, by móc cokolwiek z siebie wydusić. Nie mógł wiedzieć, ile w tych słowach łączy się z osobą Matta. — Usiądziemy, proszę? — zapytał słodko, dalej korzystając z okazji. |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Czw Kwi 02, 2020 1:33 am | |
| Milczał. Po prostu go zatkało. Nie potrafił nic odpowiedzieć Lynnowi. Nie potrafił nic powiedzieć Amonowi. Tylko patrzył swoim zagubionym wzrokiem na co wydawało się być czystym załamaniem nerwowym jego przyjaciela. W pewnym sensie wyglądał też jakby miał się na za chwilę rzucić i wgryźć w gardło, lub rzucić z ostrzem, chyba powinien zacząć wołać o pomoc. Wiadomo, że na stwierdzenie, że “myślał o ich przyjaźni”, jakby z automatu poczuł się źle, a z każdym kolejnym słowem czuł się coraz gorzej. Chyba nie chciał zdradzić ich sekretu przed Lynnem, nie był aż takim potworem, prawda? Przecież nie chciałby narazić też siebie samego? Z drugiej strony był nieobliczalny. Matthew czuł jak krew zaczynała mu odpływać z głowy, a ręce zaczynały dygotać. Musiał mu przyznać, dawno nie miał takiego wrażenia jakby ktoś trzymał mu nóż na gardle, chyba od… od ich ostatniego spotkania. Był blady jak ściana. Ach, Lynn, gdybyś tylko wiedział przez co przechodził teraz twój przyjaciel. Nie mógł już tego słuchać. Zakrył swoją twarz dłonią. “Hipokryzja”, “prostoduszność”, “kłamstwo”, słowa echem odbijały się w jego głowie. Wiedział, że robił to wszystko tylko po to, by wyprowadzić go z równowagi - kiedy nie był skupiony, był słabszy, łatwiejszy do zmanipulowania po raz kolejny. Nie mógł mu na to pozwolić. Czara goryczy się jednak przelała. Na “Argumentowałem zaspokojeniem ciekawości coś, o czym zawsze pragnąłem”, przeszedł go dreszcz od stóp do głów, jakby trafił w niego piorun. Nie wytrzymał. - Amon! - huknął, co na szczęście dłoń lekko zagłuszyła. Przeszył go wzrokiem na wskroś, dość już tego teatrzyku - teraz on będzie mówił. Wziął głęboki oddech. - Lynn… - zaczął nie mogąc spojrzeć mu w oczy. - Proszę, ech jakby to ująć… - plątał się, naprawdę nie chciał tego robić, ale nie widział innego wyjścia. - Mamy z Amonem sprawę… osobistą… Moglibyśmy zostać sami na moment? Obiecuję ci, że dokończymy naszą wcześniejszą rozmowę! - spojrzał na niego stanowczo, ale było w jego głosie trochę desperacji. Też nie chciałby być na jego miejscu. |
| | | Lynn Cavendish Zegarmistrz
Liczba postów : 488 Join date : 10/02/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Czw Kwi 02, 2020 7:09 pm | |
| Ani Lynn, ani Amon nie byli zadowoleni z propozycji Matta, lecz tylko pierwszy z nich okazał to na twarzy. Lynn naturalnie chciał poznać ciąg dalszy, nawet jeśli miał do czynienia z żartem. W takim wydaniu jeszcze go nie widział. Dodatkowo, coraz więcej mówiło mu, że obaj mają swoje tajemnice, w które nie był wprowadzony. — Matt, chciałem, abyście byli razem, bym mógł wyjaśnić to raz na zawsze — przekonywał go o swoich szlachetnych zamiarach, potrzebując chwilowej obecności Lynna do uwieńczenia swojego diabolicznego planu. Pomimo chęci pozostania z nimi, młody Cavendish dostrzegał, co działo się w tej chwili z rudzielcem. Sprawa wydała mu się bardzo wątpliwa. Gotów był podejrzewać Amona o szantaż i groźby, lecz nie znał powodu, dla którego Matt mógł mu podpaść. Tylko z tego względu przystał na propozycję, mówiąc: — Hmm... I tak nie planowałem długo tu bawić — rozejrzał się, wierząc, że powinien zająć się poszukiwaniami Lillianne. Nie mógł sobie jednak odmówić sprawdzenia, co chodzi po głowie przepraszającemu chłopakowi. — Dam wam chwilę. Poczekam na ławce — stwierdził, ruszając we wskazane przez Amona, docelowe miejsce. Pozostawił ich samych, sięgając po zapalniczkę i papierosa, nie potrafią się jednak powstrzymać od zerkania w ich stronę. Gdy Lynn znalazł się w bezpiecznej odległości, spojrzał na przerażona twarz Matta. — Twoje tajemnice są ze mną bezpieczne. Nie zdradziłem mu ani słowa i nie zamierzam tego robić teraz. Chcę po prostu... Być szczery sam ze sobą — oznajmił, starając się go uspokoić, zgadując, że chodzi właśnie o to. Wkrótce nie powstrzymał lekkiego uśmiechu, który oczywiście nie odzwierciedlał ogromu jego wewnętrznej radości. |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Pią Kwi 03, 2020 2:42 am | |
| Nie był wcale zadowolony, że musiał podjąć tę decyzję. Tym bardziej, że pewnie wyszedł teraz na jakiegoś dupka z sekretami, a to przecież nie tak! No… nie do końca. A przynajmniej, że nie był z tego dumny. Co z tego z resztą, wszystko i tak wskazywało na to, że zaraz i tak się to zawali. - Dziękuję Lynn - odparł tylko. Starając się jak najbardziej ukryć emocje. Odprowadził go tylko wzrokiem na ławkę, jakby już tego żałował. Kiedy najstarszy z nich znalazł się w bezpiecznej odległości w końcu mógł przejść do sedna. Jego mina nie wskazywała jednak, że będzie to przyjemna rozmowa. -Do końca już ci odbiło - wypalił prosto z mostu ściszonym głosem. - Szczery sam ze sobą? O czym ty mówisz? - był wściekły, przez co zaczął żywo gestykulować, co z perspektywy Lynna musiało wyglądać komicznie. Znowu schował twarz w dłoniach i wziął głęboki oddech. - Co takiego w ogóle musisz wyjaśnić we trójkę, co? Bo jeśli chcesz zrobić to o czym myślę to przyrzekam ci Amon, zrobi się naprawdę niemiło i nieelegancko, a tego byś nie chciał - chyba próbował mu grozić. Jednak zastanowił się jeszcze chwilę. Zerknął niepewnie w stronę Lynna. Cholera. Nie dadzą rady porozmawiać o TYM jeśli on tam będzie. Może rzeczywiście powinien dać się mu wygadać, a później na spokojnie wszystko omówią. Ech, naprawdę tracił już rezon przez tę całą sytuację. Westchnął z łapą przyklejoną do czoła. Boże, w co on się wpakował. Kiedyś mu za to zapłaci! - Amon, obiecaj mi tylko - bez żadnych sztuczek, gierek, czy innych teatrzyków! - podniósł na niego wzrok. - Chodźmy, załatwić to szybko. Ja… Ja muszę z tobą pilnie pogadać. Samemu! I będzie to dłuższa rozmowa… - dał za wygraną. Był już naprawdę iść mu na rękę tylko po to, by w końcu to wszystko wyjaśnić. |
| | | Lynn Cavendish Zegarmistrz
Liczba postów : 488 Join date : 10/02/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Nie Kwi 05, 2020 3:43 pm | |
| Zacisnął lekko usta, denerwując się, że Matt nie rozumie jego uczuć, których on nigdy nie raczył wypowiedzieć na głos. Nie mógł być bezpośredni, zdradzając, że wolałby wszystko zrujnować, niż patrzeć na ich szczęście. Nie potrafił się podzielić tą częścią siebie, jednocześnie wymagając od niego pełnej akceptacji. W porę powstrzymał złość, lecz mimo to, uśmiechnął się do niego złowieszczo, dementując wszelakie złudzenia chęci „pogodzenia się z samym sobą”. — Zabroń mi. A zrobię to z większą przyjemnością — poinformował go odmiennym niż dotychczas tonem. Całe życie sięgał po to, na czym widniała wyraźna etykieta „nie dotykać”, idąc pod prąd, tylko po to, by móc się tym szczycić. Zachować swój wizerunek. Nawet mając sporo do stracenia, nie zamierzał ulegać. — Udowodnię ci coś, Matthew. A ty, po wszystkim, mi podziękujesz — oznajmił ociekającym pewnością tonem, jakby w rzeczywistości wiedział, co robi, a jego zachowanie nie było wyłącznie ciągiem przekornych złośliwości. Cofnął się, przepuszczając go przodem, by miał wolną drogę na powrót, gestem dłoni wskazując mu kierunek. — Wszystko w swoim czasie. Kiedy tylko będziesz gotowy, ruszaj — oznajmił, nie naciskając, jeśli Matt nie miał ochoty ruszać się z miejsca, dalej usiłując odciągnąć go od szalonych pomysłów. |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Pon Kwi 06, 2020 4:16 am | |
| Męczyło go to już, naprawdę nie miał siły już bawić się z nim w jakieś dziwne podchody. Amon za to robił wszystko, by tylko wytrącić go z równowagi i nie można powiedzieć, że nie był w tej dziedzinie wyjątkowo utalentowany. Matthew o mało co nie wydał na siebie wyroku śmierci, dźgając go paluchem w pierś, na całe szczęście był grabarzem, a trzymanie nerwów na wodzy było w tej dziedzinie podstawą. - Rób sobie co chcesz - tylko skwitował krótko, w odpowiedzi na na jego prowokację, widząc że tamten się już napalił. - Nie kłopocz się, Amon. Podziękuję ci, jeśli udowodnisz mi, że umiesz komunikować się z innymi w normalny sposób - to wystarczy - skrzyżował ręce. Obrócił się w stronę Lynna. Jego chwilowa pewność siebie go opuściła. Amon po wielokroć udowadniał już, że stać go na najgorsze. Nie miał żadnych dowodów, które by go również nie obarczały w jakiś sposób. Mogłoby się wydawać, że tym razem ma jednak zbyt dużo do stracenia, tym bardziej, że zawsze reagował na choćby wspomienie o jego seksualności bardzo gwałtownie, raczej nie spodziewa się, że to się na nim by nie odbiło, nieprawdaż? Z drugiej strony to wszystko co się ostatnio wydarzyło… Ale zaprzeczył. Już nic nie rozumiał. Z resztą i tak było już za późno, najwyżej ostatecznie rozszarpie go na strzępy sam. Swoimi drobnymi dłońmi. - Chodźmy więc - zarządził chłodno, pierwszy ruszając z miejsca. Dotarłszy do przyjaciela, pierwszy zabrał głos, tak na wszelki wypadek. - Wyjaśniliśmy już sobie… wszystko - tłumaczył się dość niezręcznie. Źle mu było, że musiał przed nim coś ukrywać, lecz to już niedługo wszystko się między nimi rozwiąże tylko… musiał trafić na dobry moment. Od wtedy już żadnych sekretów! - Amon nalega, byśmy byli wszyscy razem, zatem słuchamy - dał mu pole do popisu. Coś mówiło mu, że właśnie wydał na siebie wyrok. |
| | | Lynn Cavendish Zegarmistrz
Liczba postów : 488 Join date : 10/02/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Pon Kwi 06, 2020 11:04 am | |
| Nie przestawał zgrywać pewnego siebie, choć krótka rozmowa z Mattem wzbudziła w Amonie wątpliwości. Powrócili do chłopaka, który rozpoczął święty rytuał palenia bez ich obecności. Skinął on głową, czekając na wyjaśnienia. Gdy Matt przekazał Amonowi pałeczkę, ten przestąpił z nogi na nogę, niepewien, jak powinien zacząć. — Och, zawstydzacie mnie — rzucił, zachowując się jak dziecko, dla którego właśnie zapadła cisza, by mógł odśpiewać „sto lat”. Został wybity z rytmu, a jego przedstawienie, którego scenariusz miał w głowie, teraz nie wydawało mu się aż tak idealne. — Na czym to ja skończyłem...? — zapytał, widząc, jak obaj wyczekują od niego porywającego show. Przecież nie mógł ich zawieść. — Lynn! — zwrócił się do starszego chłopaka, jakby w końcu odnalazł swój trop. — Chcę ci z czystego serca pogratulować. Słyszałem o Lilly. Wiem, że bywało między nami różnie, ale teraz nie ma to żadnego znaczenia. Opiekuj się nią... — uśmiechnął się do przyjaciela pokrzepiająco, to właśnie jego biorąc na pierwszy ogień. Zabawne, że wystarczyło jedno zdanie, krótka chwila, aby Lynn zdążył zacząć żałować swojego pozostania z nimi. Zalał się rumieńcem, robiąc wielkie oczy i nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Zrozumiał, że Matt nie był jedynym, który miał swoje tajemnice. I choć słowa Amona brzmiały szczerze, Lynn był gotowy wszystkiemu zaprzeczyć, łudząc się, że Matt jeszcze nie zrozumiał, co chłopak miał na myśli. Nieraz przepełniała go pewność, która nakłaniała go do ogłoszenia swojego uczucia do Lilly całemu światu. Jednak tutaj, w tych okolicznościach... Wstydził się jej, gotów wyprzeć się wszystkiego, co zarzucił mu Amon. Dusił się, wiedząc, że jest zmuszony do odpowiedzi, a jednocześnie nie będąc w stanie wypowiedzieć ani słowa. Amon przyglądał mu się pogodnie, usiłując zrozumieć, co dzieje się w jego głowie. Nie doszedł do żadnych wniosków, tak jak nie padła żadna z odpowiedzi. Podjął więc inny temat, zaczynając od delikatnego wstępu: — Wiem, że to niemożliwe, ale chciałbym wrócić do dawnych czasów. Wiem, że byłem paskudnym przyjacielem. Macie święte prawo mi nie wierzyć, ale obiecuję się zmienić. Byłbyś w stanie mi wybaczyć, Matthew? — zwrócił się do chłopaka, po przyjacielsku kładąc mu rękę na karku, by łagodnie pociągnąć go w swoją stronę. |
| | | Matthew Grabarz
Liczba postów : 357 Join date : 11/04/2016
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park Wto Kwi 07, 2020 1:29 am | |
| Pogratulować? Opiekować się nią? Lilianne? Zamrugał. Po raz kolejny dziś poczuł, że ziemia osuwa mu się spod nóg, a jednak… jednak nic nie rozumiał. Czemu tak kryptyczna wiadomość o służącej przyjaciela go tak drażniła. Przecież Lynn mu mówił, że nie ma pracy, a teraz ma się nią opiekować? Czemu teraz odwracał wzrok, czemu się czerwienił? Kolejny mętlik w głowie. - C-co?- jęknął zagubiony. Czy naprawdę nie wiedział co to znaczy? A, może po prostu nie chce dopuścić tego do siebie? M-mezalians? To nie mogła być prawda. Nie był on chyba na tyle bezmyślny, by wplątać się w coś takiego. Takie rzeczy dzieją się tylko w harlekinach niskich lotów, nie… nie mu. Nie mógł być chyba taki głupi, taki naiwny, taki… bezczelny! Wyglądał teraz jak zbity pies, co mu wcale nie pomagało. W Mattcie zbierało się zupełnie nowe uczucie, którego jeszcze nie czuł, szczególny rodzaj chyba czystego zawodu, szybko przeradzającego się we wściekłość. Patrzył w nicość. NIc nie wiedział, a jednak, czuł się zdradzony. - Chwila! - odpowiedział na pytanie Amona, jakby zupełnie je ignorując, choć je usłyszał. - Dajcie mi chwilę… - przełknął ślinę, dalej wyglądając dość dziko. Dłonie się mu zatrzęsły, wbijając swój zimny wzrok w biednego balsamistę. - Lynn, zechcesz wytłumaczyć mi o czym on mówi? - zapytał zimnym jak lód tonem, zdradzając czyste napięcie. Niewiele brakowało, a złamał by obietnicę daną Lynnowi, ale bał się najgorszego, tym bardziej, że wszystko zaczęło układać się mu już w głowie. Musiał to jednak usłyszeć od niego, choćby na zawsze miał skrzywdzić swoje serce.
|
| | | Sponsored content
| Temat: Re: Pokój Matthewa/ Park | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |
|